Forum Prosperity Wells Strona Główna Prosperity Wells
Forum dla mieszkańców małego miasteczka Prosperity Wells...
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Fabularyzacja

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Prosperity Wells Strona Główna -> Droga na południe
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Nie 14:43, 25 Cze 2006    Temat postu: Fabularyzacja

Poranek był całkiem pogodny, ale chłodny. Nieliczni mieszkańcy miasteczka, którzy byli już na nogach ze zdziwieniem obserwowali wysokiego, krótko obciętego mężczyznę, który wyszedł z saloonu i kierował się teraz w stronę redakcji. Krok miał zdecydowany, pewny, choć ewidentnie nie znał miasta, co można było poznać po zaciekawionych spojrzeniach, jakie rzucał naokoło. Siedziba redakcji była jednak dość charakterystyczna, gdyż na jej froncie widniał wielki szyld z napisem „Daily Prosperity”. Mężczyzna wszedł do środka, nie zabawił tam jednak zbyt długo. Po kilku minutach wyszedł i skierował się na tyły budynku, gdzie znajdowało się wejście do mieszkalnej części redakcji. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że w ślad za nim na zewnątrz wyszedł Jimmie Varris, z zaciekawieniem obserwujący sylwetkę przybysza i kręcący z zaniepokojeniem głową.
***
Duży pokój w mieszkaniu zajmowanym przez jedyną dziennikarkę znakomitego miejscowego organu prasowego wyglądał jak po przejściu tornada. Jednak nie był to standardowy bałagan panujący w tym pomieszczeniu, zaskakujące było właśnie to, że nie było tam nieporządku. Wszystkie rzeczy osobiste dziennikarki były spakowane i ustawione w dwóch kufrach pod ścianą. Wszystko to, co mogło się przydać w drodze, leżało w jukach pod ścianą. Nie było tego zbyt dużo. Tuż obok juków leżała broń – obrzyn, dwa Winchestery i dwa Colty Frontiery.
Przy znajdującym się naprzeciwko drzwi stole siedziało dwoje ludzi - były szeryf John Callahan i jego małżonka. W milczeniu jedli śniadanie. Myślami znajdowali się już w drodze, zastanawiając się, co im ona przyniesie. Szlak na południe może nie należał do najbardziej niebezpiecznych, ale teraz na wiosnę problem stanowiły wybudzone już z zimowego snu zwierzęta. Poza tym John Callahan trochę obawiał się, jak sobie w drodze da radę Kitty. Owszem, nie należała, jak to sama kiedyś ujęła „do eterycznych dziewoj”, ale przez dwa lata siedziała na miejscu tutaj, w Prosperity. Wolał nie poruszać tematu w rozmowie z Kitty, bo dziewczyna bywała nerwowa, ale trochę się martwił. Chciał zapewnić tej czarnowłosej osobie siedzącej przed nim względne bezpieczeństwo. Właśnie – chciał. Tyle że Kitt pakowała się bez wahania w największe tarapaty i za nic miała jego rozpaczliwe próby uchronienia jej przed kulką.
Kitty podniosła głowę i patrzyła przez okno na dachy miasteczka. Ostatnio się w nim wręcz dusiła, było małe, ciasne i prowincjonalne. Jednak teraz, kiedy już miała zeń wyjechać, czuła, że je polubiła, sama nawet nie wiedząc kiedy. Poprzedniego dnia odbyła pożegnalną rozmowę ze swoim szefem, który szaleńczo żałował jej wyjazdu i na setki sposobów usiłował się jeszcze upewnić, czy dziewczyna jest absolutnie pewna, że chce wyjeżdżać. Żałował zwłaszcza tego, że zostawiła rozgrzebaną aferę z finansami burmistrza, a teraz on będzie się musiał tym zająć, ale było mu też przykro, bo naprawdę polubił Kitt. Jako jedna z nielicznych osób w tym miasteczku, szczerze mówiąc.
Oboje z zamyślenia wyrwało pukanie do drzwi. Ciche i niepewne, co sprawiło, że Callahan odruchowo położył ręce na rękojeściach rewolwerów.
- Proszę! – powiedział.
Do środka wszedł ten sam mężczyzna, który niedawno zabawił chwilę w redakcji. Rozejrzał się z zaciekawieniem.
- Dzień dobry. Czy zastałem pana Johna Callahana? - zapytał. - I smacznego państwu życzę – dodał po chwili, orientując się, że siedząca przed nim para kończy śniadanie.
- Nie. Do widzenia panu – warknął Callahan.
Kitty zlustrowała przybysza uważnym spojrzeniem, ale milczała.
- Zatem przepraszam najmocniej. Widać dostałem złe namiary. Żegnam państwa – mężczyzna zrobił krok do tyłu.
Niestety, nie był w stanie wyjść, gdyż tuż za nim pojawił się Mike Sage. Irlandczyk ewidentnie chciał wejść do środka, ale stojący w drzwiach intruz mu to skutecznie uniemożliwiał.
- A czego pan chce od hipotetycznego Johna Callahana? - zapytała Kitty, zdjęta nagłą ciekawością.
- Cóż... Dostałem informacje, że szanowny pan John Callahan pełnił dwa tygodnie temu funkcję szeryfa... – odparł mężczyzna.
- I? - zapytała Kitty, z lekkim zaskoczeniem identyfikując akcent przybysza.
- Chciałbym się dowiedzieć kilku istotnych rzeczy odnośnie pewnych niedorzeczności, które mogły się pojawić w tutejszych okolicach... Czy wie może pani, gdzież mógłby teraz znajdować się ten pan?
Kitt milczała wymownie, dając czas na reakcję mężowi. Jednak z wyrazu twarzy Callahana było można jasno odczytać, że przestał nadążać za tekstem gdzieś w okolicach „pewnych niedorzeczności”. Kitty była bardziej przyzwyczajona do tego typu wypowiedzi, sama bywała ich autorką.
- A o jakich niedorzecznościach pan mówi? - odparła pytaniem na pytanie.
Zanim jednak usłyszała odpowiedź, Sage znudził się już staniem w drzwiach i próbowaniem przebicia się przez przybysza.
- Eee, przepraszam, robi pan za drzwi? – zapytał.
- Droga pani... Do tego niestety nie zostałem upoważniony... Jednak mogę pani gwarantować, iż zostałem przydzielony do pewnego ważnego zadania, kierowanego przez samego generała Kinga, jeśli wie pani o kim mówię... Pomoże mi pani odnaleźć szanownego Johna Callahana? – gdy już odpowiedział dziewczynie, zwrócił się do Sage'a. - A przepraszam bardzo pana, już ustępuję...
Mężczyzna wszedł do pokoju na tyle, żeby stojący za nim Irlandczyk mógł się przecisnąć obok niego, a siedzący przy stole nie uznali tego za naruszenie ich prywatności, co mogłoby się okazać dość bolesne.
- Dziękuję bardzo. Witam drogich państwa. - przywitał się Sage, zdejmując kapelusz.
- Siadaj, Mike – Kitty wskazała mu najbliższy mebel mogący posłużyć do usadowienia się.
- A niby skąd pan wiedział, że jest tu ten Callahan? – zapytał John, zdecydowany utrudnić nieco życie nieoczekiwanemu gościowi.
- Jak już powiedziałem, tutaj mnie skierowano... A dokładniej taką informację dostałem od barmana w saloonie - odpowiedział Beniamin, który usłyszawszy akcent Sage'a aż się skrzywił.
Sage usiadł na wskazanym przez Kitty miejscu i zmarszczył czoło, gdy z kolei zidentyfikował akcent przybysza. Bardzo, ale to bardzo mu się nie podobał.
- No dobra, ja jestem Callahan - poddał się w końcu John. - Ktoś ty? - zapytał.
Sage uniósł lewą brew i spojrzał na gościa w drzwiach, ciekaw jego nazwiska
- Jestem Beniamin McBearson. Przybywam z Anglii. Chciałbym zadać panu kilka pytań, jednak są to raczej poufne pytania, dlatego też chciałbym z panem porozmawiać sam na sam... Proszę mi wybaczyć tak stanowcze żądanie, jednak moje... zobowiązania nakazują mi pełną dyskrecję, ale gwarantuje panu, iż są to rozkazy z samej góry. Czy byłby pan skłonny poświęcić mi kilka minut sam na sam? Byłbym niezmiernie wdzięczny... – dziwne, ale podczas całej przemowy Anglik wydawał się nie przerywać na zaczerpnięcie powietrza.
- Kolejny przybysz z Europy - mruknęła z niesmakiem Kitty.
- Dobra - Callahan wstał. - Przejdźmy się, a wy na nas poczekajcie.
- Dziękuję uprzejmie - McBearson skłonił się w stronę Kitty i wyszedł.
- Jasne, kochanie... – powiedziała spokojnie Katherine, pewna, że i tak wszystko potem usłyszy. - Mike, kawy?
Callahan uśmiechnął się pod nosem i podążył w ślad za przybyszem. Szczerze mówiąc, był zaciekawiony, co ten ma do powiedzenia i jakie „rozkazy z samej góry” posiada.
Sage skorzystał z okazji i zajął zwolnione przed chwilą przez Johna krzesło, które było znacznie wygodniejsze niż to coś, na czym przed chwilą siedział.
- Chętnie. Co, masz dosyć Europejczyków? – uśmiechnął się, przyjmując kubek od Kitty.
- Wiesz, szczerze mówiąc, to tak... – odparła spokojnie.
Mike uśmiechnął się.
- Coś z nimi nie tak?
- W tej okolicy? – Kitty również odpowiedziała uśmiechem. - Zdecydowanie. Poprzedni byli wilkołakami, ciekawe kim jest ten?
- A czego może tu szukać Anglik? Zapewne normalnie swojego dupska nie ruszyłby z swojego domciu... Wiesz, brak herbatki z mlekiem... Five o'clock, te sprawy – Irlandczyk wzruszył ramionami.
- Nie wiem, czego tu szuka, ale długo nie pożyje, kłując w oczy nazwiskami... – Kitty podparła głowę ramieniem.
- Niewątpliwie. Czego może chcieć od Johna? – mruknął Sage.
- Czegokolwiek by nie chciał... Wisi mi to.. – Kitt wydawała się mocno znudzona. Ale i zaniepokojona, co znający ją już w miarę nieźle Sage był w stanie zauważyć. Acz wolał nie komentować, bo dziewczyna bywała nerwowa.
- Cóż, mi nie wisi tak do końca, bo to Anglik... – powiedział tylko.
- No i? - wzruszyła ramionami Kitty.
- Przez jego naród sporo w Irlandii się dzieje...
- Przez Irlandczyków też - uśmiechnęła się.
- Tak, bo Irlandia chce wolności i nie chce protestantyzmu na północy wyspy – warknął Mike.
- Mike, daj spokój - mruknęła leniwie Kitty.
- Może masz rację... Ale wiadomość, co on tu robi, dałaby mi spokój.
- Na nasze szczęście nie nasza sprawa – ponownie wzruszyła ramionami. - Właśnie, podobno chciałeś wyjechać z Prosperity? My jedziemy dzisiaj...
Sage skinął głową.
- Tak, bo w sumie gdy się skończyła afera z Francuzem, to nie ma co robić... Ale stwierdziłem, że jeszcze tu posiedzę. Wiesz, uznałem, że Texas Rangerzy Texas Rangerami, ale jakaś dodatkowa pomoc wam się przyda... Ale chyba teraz stąd pojadę... – Sage zamyślił się.
- Dzięki za pomoc tam w górach - powiedziała cicho Kitt.
- Nie ma za co... - mruknął w odpowiedzi. – Ale tak w ogóle to przyjmuję propozycję. Razem będzie znacznie raźniej...
- Ok, Mike, poczekasz na mnie chwilę? - wstała i podeszła do drzwi. - Muszę zejść na chwilę do redakcji...
- Jasne, poczekam – Irlandczyk uśmiechnął się.
Kitty odstawiła kubek, poprawiła bluzkę i wyszła z pokoju. Sage usłyszał tylko szybki odgłos jej kroków, ale i one po chwili ucichły. Dziewczyna popchnęła małe drzwiczki na dole schodów, prowadzące bezpośrednio do redakcji. Stojący przy maszynie do składu Varris odwrócił się w jej stronę.
- Jakiś dziwak szuka twojego męża, Kitt – poinformował ją sucho.
- Tak, wiem – mruknęła dziewczyna, podchodząc do okna i szukając wzrokiem obu mężczyzn. Niestety, żadnego z nich nie było widać. – Już go znalazł... Cholerny Angol...
- Co ty? Ze Stanów jesteś, że Anglików nie lubisz? – zaśmiał się Jimmie, traktując to jako dobry żart. – W każdym bądź razie... Wyjeżdżacie dziś, tak?
Dziewczyna skinęła głową w odpowiedzi.
- Dobrze, Kitt... Jak się gdzieś urządzicie, daj mi znać. Wyślę ci twoje rzeczy koleją. Tylko co ty będziesz robiła z tym rewolwerowcem, dziewczyno? Życie sobie zmarnujesz... Ale – wzruszył ramionami – to nie moja sprawa. Ja ci życzę, Kitt, wszystkiego dobrego...
Katherine oparła się o framugę okna. Patrzyła na Jimmiego smutnym wzrokiem, jakby żałując tego, że musi stąd wyjechać. Ale John miał rację. Po całej rozróbie z Lupinem tylko patrzeć Agentów... A jak oni się zjawią, ona musi być stąd daleko...
- Wiem, Jimmie, wiem... – powiedziała po chwili. – Będę za tobą tęsknić, stary sępie...
Roześmiał się.
- Tylko o tym swojemu mężowi nie mów, bo jeszcze mnie poczęstuje z tych peacemakerów – uśmiechnął się Varris. Podszedł do Kitt i coś jej podał. – Na pamiątkę, Kitty...
Dziewczyna spojrzała na prezent i nabrała powietrza. Srebrny łańcuszek z jakimś wymyślnym wisiorkiem. Piękne i stare. Bardzo stare.
- Ja nie mogę, Jimmie... – powiedziała, wyciągając dłoń w jego stronę.
- Możesz, możesz, Kitt. Traktuj jako prezent ślubny. Będzie do ciebie pasował – uśmiechnął się naczelny. – Przecież nie dam tego tej durnej synowej, co już niucha, jak wiele Cray po nas odziedziczy. Traktuj to jako dobry uczynek...
Dziewczyna podeszła do swojego szefa i zarzuciła mu ramiona na szyję.
- Dziękuję, Jimmie. Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłeś... – powiedziała cicho dziwnie zdławionym głosem.
- O, to ja ci dziękuję, Kitt. Tylko że do dziś nie uwierzę, że w tej chałupie Mantella to stado lisów grasowało – Varris przytulił dziewczynę ojcowskim gestem. – Uważaj na siebie, Kitt. I przesyłaj mi relacje z drogi – dodał z uśmiechem.
Kitt cofnęła się o krok i zawiesiła łańcuszek na szyi. Varris uśmiechnął się.
- Pasuje, słoneczko... A teraz wybacz, muszę się zająć wydaniem specjalnym dotyczącym burmistrza Horna – uśmiechnął się szatańsko.
Kitt skinęła głową.
- Do zobaczenia, Jimmie – powiedziała, wracając na schody.
- Żegnaj, Kitt – powiedział cicho wydawca, gdy drzwi się za nią zamknęły.
Dziewczyna stała jeszcze chwilę przy drzwiach, pozwalając sobie na kilka łez zanim wróci do mieszkania. Nie wiedziała, dlaczego głupie parę słów zamienionych z wydawcą doprowadziły ją do płaczu. Robiła się nieznośnie sentymentalna.

***
John wyprowadził mężczyznę kilkaset metrów za redakcję. Z daleka od głównej ulicy niewiele osób mogło ich dostrzec. Zresztą, ostatnio mieszkańcy Prosperity mieli dość dużo pożywki do plotek, więc ewentualne pojawienie się dziwacznego Anglika byłoby najmniejszym problemem. Niemniej jednak, skoro ten życzył sobie dyskrecji, można było mu ją zapewnić.
Callahan zatrzymał się na skraju lasu i oparł o drzewo. Wbił spojrzenie w McBearsona, który poczuł się mocno nieswojo.
- Słucham pana – powiedział cicho.
- Panie Callahan... Z tego, co wiem, pełnił pan tutaj służbę jako szeryf dwa tygodnie temu. Czy to prawda?
- Owszem – odpowiedział lakonicznie John, uzbrajając się w cierpliwość. Szczęście, że zdołał już przywyknąć do takich wypowiedzi przy swojej żonie...
- Chciałbym zatem się dowiedzieć, czy przypadkiem ostatnio nie pojawiły się tutaj pewne... Anomalie, że tak to ujmę. Mam tutaj list napisany przez samego generała Kinga, zobowiązujący wszystkich stróżów prawa do wszelkiej możliwej pomocy... Dlatego bardzo bym pana prosił właśnie o tę pomoc... A wystarcza mi teraz jedynie odpowiedź, z racji tego, iż nie jest już pan szeryfem...
- To nie jest terytorium Skonfederowanych Stanów. Rangerzy nie mają tutaj jurysdykcji – powiedział spokojnie Callahan, zastanawiając się, do czego zmierza rozmówca.
- Oczywiście to rozumiem. Jednakże w imieniu bezpieczeństwa ludzi tutaj mieszkających prosiłbym o pomoc... Poszukuje naprawdę niebezpiecznego przestępcy – McBearson zawiesił głos.
- Tak? – zdziwił się uprzejmie John.
- Owszem.
- Doprawdy? – Callahana zaczęło interesować to, kiedy Anglik zacznie mówić z sensem.
- Ma on dość dziwny sposób bycia... I, niestety, wielu swoich zwolenników... Jest naprawdę bardzo groźny.. I nieobliczalny... W jego pobliżu mogą dziać się rożne niespotykane rzeczy. Owszem, drogi panie Callahan. Mowię prawdę. Mogę nawet panu pokazać, iż dostałem upoważnienie przez samego generała Kinga.
- Więc proszę mi pokazać – Callahan czuł się lekko skołowany składnią rozmówcy.
McBearson wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza starannie złożony kawałek papieru z pieczęcią Kinga i wręczył go Callahanowi. Ten rozłożył list i studiował przez chwilę jego treść. Ciekawe, jakie plecy miał McBearson, że ktoś wpuścił go do dość w końcu zajętego dowódcy Rangerów?
- Czy teraz zgodzi się pan mi pomoc? I powie, czy ostatnio występowały tutaj jakieś dziwne, mało spotykane rzeczy? – do cnót Anglika zdecydowanie nie należała cierpliwość.
- Mogę najpierw przeczytać do końca? – zirytował się John.
- Przepraszam najmocniej... – speszył się McBearson.
John skończył czytać i oddał mu starannie złożony list. Popatrzył na niego z powątpiewaniem, jakby oceniał mężczyznę i jego możliwości.
- O ile nie będę miał innych rozkazów, mogę panu pomóc – powiedział w końcu.
- Eee? Innych rozkazów? A czy jest pan może Texas Rangerem?- wymamrotał zaskoczony McBearson.
- Owszem – odparł lakonicznie Callahan.
- Bardzo mnie ten fakt cieszy. Jednak zanim powiem panu, kim jest osoba, którą ścigam, chciałbym, aby mi pan pokazał swoja odznakę. Wybaczy pan moja bezczelność, jednak jest to sprawa dość delikatna i wysokiej rangi, dlatego muszę mieć pewność, iż spoufalam się z odpowiednimi osobami. Chyba mnie pan rozumie, prawda?
Callahan jakoś dziwnie się skrzywił, jednak wyjął z kieszeni kamizelki odznakę i pokazał ją McBearsonowi.
- Dziękuję uprzejmie. Muszę mieć pewność, iż informacje, którymi się dzielę, trafiają do właściwych osób na odpowiednich stanowiskach... Panie Callahan, czy zgodziłby mi się pan pomóc w moim pościgu?
- Nie. Mam inne rozkazy – odparł spokojnie John.
- Rozumiem... A czy po wykonaniu tych rozkazów zgodziłby mi się pan pomóc? Naprawdę to jest bardzo istotna sprawa... Osobnik, którego ścigam, jest ogromnym zagrożeniem dla człowieka...
- Jeżeli nie będę miał innych rozkazów, owszem – Callahan nagle zainteresował się, czy przybysz wyksztusi w końcu, co takiego ściga.
- Czy zatem przydałbym się w przyspieszeniu wykonania tych rozkazów? Dla mnie liczy się bardzo czas, a musi pan wiedzieć, iż w swoim kraju pełnię również funkcję stróża prawa na dość znaczącej pozycji, zatem moje umiejętności oraz doświadczenie mogłyby się panu przydać w wypełnianiu tych rozkazów, jak sadzę...
- Wiesz pan, nie sądzę, żeby to było panu na rękę. Wyjeżdżamy z miasta i co? Chcesz pan z nami jechać? A ten pański superprzestępca pewnie sobie pogna w przeciwnym kierunku? Pan tylko czas byś stracił – Callahan zaczynał być znużony zarówno McBearsonem, jak i całą tą rozmową.
- A w jakim kierunku jedziecie? Być może nasze cele się będą pokrywały... Poza tym to jest... Wampir... – wyrzucił wreszcie z siebie McBearson.
- Wampir? Pięknie. Po prostu pięknie... Cóż, jedziemy na południe i wracamy na terytorium CSA – wyjaśnił John.
- Owszem, wampir. Cóż... Mój trop również prowadzi na południe teraz.. A do jakiego stanu podążacie zatem?
- Do Teksasu.
- To doskonale się składa! Chociaż tam byłem, to jednak mój trop zawraca... I obawiam się, iż tam mogę spotkać moje przeznaczenie... Czy zatem teraz byłby pan skłonny przyjąć moją pomoc, a następnie pomóc mi osiągnąć mój cel?
- Niech będzie - zgodził się wybitnie niechętnie Callahan.
- To świetnie. Zatem kiedy, panie Callahan, wyruszacie? – zapytał Anglik.
- Za godzinę.
- Tak szybko? - zdziwił się McBearson. - Hmm.. No dobrze, to ja tylko sprawdzę jak się ma mój koń i będę gotów do dalszej drogi... Właściwie to cieszy mnie fakt, iż tak prędko będziecie się zbierali. Dla mnie każda minuta jest cenna. Gdzie zatem jest zbiórka?
- Przy stajni.
- Doskonale. Tam właśnie jest mój Czarny Diament... - przelotny uśmiech wypłynął na usta Beniamina. – Zatem, panie Callahan, widzimy się za godzinę przy stajni - powiedział i spiesznym krokiem skierował się w stronę miasteczka.
Z czego on się tak śmiał?, zdziwił się Callahan, niemniej jednak postanowił wrócić do żony i przekazać jej złe wieści. Kitty zdecydowanie nie będzie zachwycona, choć postulowała już nieśmiało wcześniej zabranie z nimi Mike’a Sage’a i szczerze mówiąc, John byłby skłonny z nią się zgodzić. Sage był osobą małomówną i w miarę dyskretną, co w towarzystwie pary tuż po ślubie mogło się okazać przydatną cechą. Teraz jednak zapowiadało się na podróż z przemądrzałym Anglikiem, co może się źle skończyć. I to niekoniecznie dla McBearsona.
***
Sage uniósł głowę i spojrzał na wchodzącą wolno do pokoju Kitty. Miała dziwnie szkliste oczy i smutny wyraz twarzy. W ogóle od kilku dni chodziła mocno nieprzytomna i zamyślona.
- Co się stało? - spytał zdziwiony.
- Niic - mruknęła niechętnie.
- To niic jakoś smutno wygląda – uśmiechnął się pod nosem Irlandczyk.
Kitt machnęła tylko ręką.
- Nie lubię pożegnań, po prostu.
- Pożegnań?
- No wypadałoby się z własnym szefem pożegnać, nie? - Kitty sięgnęła po kawę.
Sage miał już coś odpowiedzieć, ale zamilkł, widząc, że Callahan wrócił. Był jakby zirytowany.
- John? - rzuciła cicho Kitty.
- Generalnie rzecz biorąc... Ten Angol poluje na... pewnego potwora – zaczął Callahan, rzucając znaczące spojrzenie na Sage'a. - I w związku z tym chce się do nas dołączyć.
- Że co? - Kitt nie wierzyła własnym uszom.
- Że co? - powtórzył niczym echo Sage
- No, co ja mogę poradzić? Ma papier od generała Kinga... - wzruszył ramionami Callahan.
- No i? - Kitt wzruszyła ramionami.
- No i facet jedzie z nami - powtórzył Callahan głosem raczej nie znoszącym sprzeciwu.
- Jeśli musi - powiedziała Kitty niechętnie.
- To jakiś immunitet czy co? – mruknął Sage.
- Jaki immunitet? - zdziwił się John.
- No, ten dokument od generała.
- Sage, zakładam, że jest ci znajoma instytucja armii? – warknął Callahan.
- Taa, nieważne, zapomnijcie, że pytałem – westchnął Irlandczyk. - Gdzie się podział nasz nowy kolega?
- Dołączy do nas przy wyjeździe.
- Właśnie, Mike, zbieraj się - powiedziała ponuro Kitty. - Kochanie, kiedy ruszamy?
- Za godzinę.
- Dobrze, idę się przygotować. Na razie.
Po tych słowach Mike wstał i opuścił mieszkanie państwa Callahan.
- Kim jest ten facet, John? - zapytała Kitty, kiedy tylko za Sage’em zamknęły się drzwi i ucichły jego kroki na schodach.
- No... Beniamin McBearson. Poluje na wampira i ma list polecający od generała Kinga – mruknął Callahan.
- Na wampira? - doskonałe linie brwi pani Callahan uniosły się w wyrazie zdziwienia.
- Ano.
- Heh, ledwo pozbyliśmy się tamtych dwóch, to jedzie z nami Sage, teraz ten Angol, jeszcze Beana do kompletu brakuje - westchnęła Kitt.
- Zaciągnijcie się, mówili, co? – zakpił John.
- Ja się nie zaciągałam, kochanie - powiedziała z uśmiechem Kitty.
- Nie, wzięli cię przemocą, tak? - uśmiechnął się John w odpowiedzi
- Hmmm, to zależy kto i co - Kitt podeszła i objęła go w pasie.
- No wiesz... ta ponura organizacja co zaczyna się na A... - powiedział John, odwzajemniając uścisk
- No cóż, może nie przemocą... Ale i tak było ciekawie - roześmiała się Kitty.
- Trudno - John pochylił się i pocałował ją w czoło. - Jakoś sobie poradzimy.
- Hmmm, najwyżej oni będą się czuli niezręcznie - skwitowała z bardzo szatańskim uśmiechem na twarzy Kitty.
John przez moment wyglądał na rozdartego między dwoma sprzecznymi uczuciami, jednym bardzo nieprzyzwoitym, a drugim bardzo praktycznym, jednak w końcu ku żalowi Kitty wygrała praktyka.
- Rozumiem, że musimy się zbierać - powiedziała z lekkim rozczarowaniem
- Niestety. Trzeba mu było powiedzieć, że wyruszamy za dwie godziny - powiedział z żalem.
- Niech poczeka - powiedziała spokojnie Kitt.
John zamrugał kilka razy powiekami.
- Masz rację - powiedział, po czym pocałował ją namiętnie w usta...
Oboje udali się do sypialni.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Pią 12:57, 30 Cze 2006    Temat postu:

Beniamin McBearson stał zniecierpliwiony pod stajnią miejską i usiłował się powstrzymać przed głośnym wyrażaniem swego zdegustowania, jakie obudziło w nim ewidentne spóźnienie Callahana. Zdążył już zaopatrzyć się w żywność i napoić swojego konia oraz wyczyścić broń. Teraz pozostało mu już tylko czekać... I to, co gorsza, w towarzystwie osoby, której nie chciałby spotykać zbyt często. Irlandczyka. Ten też nie wyglądał na uszczęśliwionego towarzystwem Anglika i milczał ponuro, patrząc w stronę redakcji.
Jednakże w końcu zza budynku wyłoniły się dwie osoby, prowadzące w ich stronę konie. Zaskoczony McBearson w tej drugiej rozpoznał kobietę z redakcji, żonę Callahana... Zaklął w myślach, gdy uświadomił sobie, jakie kłopoty będą mieli z kobietą w podróży. Wprawdzie gdy podeszli bliżej, z niejakim zdziwieniem odnotował pasy z bronią, jakimi była przepasana i uświadomił sobie, że może jednak nie do końca dziewczyna będzie dla nich zawadą. Pozostawało żywić nadzieję...
Gdy Kitty i John podeszli już do nich, nabrał powietrza i zaczął mówić:
- Panie Callahan, mam pewne zastrzeżenie odnoszące się do tego miejsca. Wczoraj bardzo mało kulturalnie zostałem powitany w saloonie. A chodzi mi mianowicie o to, iż dwóch pijaczków bardzo zaczepnie podeszło do mojej osoby, prawdopodobnie szukając zwady. Cóż. Byłem zmuszony w samoobronie postrzelić tych rzekomych twardzieli. Oczywiście, obaj żyją i z czasem dojdą do siebie, jednak takie zachowanie pozostawia wiele do życzenia. Odnoszę wrażenie, iż po pańskiej rezygnacji ze stanowiska szeryfa tego miejsca, okolica bardzo wiele straciła i stała się zdeprawowana. Osobiście sądzę, iż jako Texas Ranger powinien pan wyznaczyć jakiegoś lokalnego stróża prawa, który takim zajściom nie będzie pozwalał mieć miejsca. Poza tym barman, który nawet po usłyszeniu informacji, iż ścigam groźnego przestępcę, nie był skłonny do współpracy, a wręcz utrudniał mi dojście do pańskiej osoby… Bardzo mnie niepokoi to lokalne nastawienie tubylców do osób, które stoją na straży prawa…
- I? - podsumowała jego wypowiedź Kitty. - Ktoś ma się tym wzruszyć czy jak?
- Wzruszające - stwierdził sarkastycznie Sage.
- Po prostu wydaje mi się, iż szanowny pan Callahan, powinien jako dawny szeryf wyznaczyć jakiegoś lokalnego stróża prawa, moja droga pani – McBearson skoncentrował się na odpowiedzi dziewczyny, starając się nie zwracać uwagi na Sage’a. Czekał na odpowiedź Callahana.
Ten westchnął głęboko i przyjrzał się Anglikowi.
- Przepraszam na chwilę - powiedział, po czym poszedł w kierunku saloonu.
- Człowieku, to nie Wielka Brytania, żeby wszystkie trybiki zegara państwa były na miejscu – warknął Sage, dociągając popręg. Coś mu mówiło, że podróż z tym człowiekiem to będzie koszmar.
- Od wyznaczania stróżów prawa, drogi panie, to miasto ma swoje władze... - wyjaśniła McBearsonowi chłodno Kitty, kładąc nacisk na słowo „władze”.
- A gdzie są te władze, panno Callahan? – zapytał drwiąco Anglik, ponownie lekceważąc Sage’a.
- Po pierwsze, nie panno - powiedziała spokojnie Kitty. – Po drugie, władze są w ratuszu, o tam - wskazała za siebie. – Jeśli pan sobie życzy, to może pan spróbować porozmawiać z burmistrzem. Choć ten ma zapewne inne problemy – dodała, nie bez złośliwości.
- Przepraszam najmocniej, pani Callahan – McBearson pochylił głowę. – Ale niech mi pani wytłumaczy, czemu tutaj nikt nie pilnuje porządku? I czemu są dopuszczalne takie wyskoki?
- Bo to jest Dziwny Zachód, proste - odparła spokojnie.
- O w mordę... - załamał się Sage
- Czy to coś w czarnym płaszczu, co mówi do siebie, również jedzie z szanownym panem Callahanem? – zakpił.
- Czy to coś w ciemnozielonym płaszczu się zgubiło? - zripostował Sage.
Kitty nabrała powietrza. Zapowiadało się dość... wybuchowo. A już miała nadzieję, że skoro Bean odreagowywał przeżycia z wilkołakami na łonie natury, to nie będzie w zasięgu wzroku i słuchu nikogo, kto będzie ją irytował.
- Czy pan już zamierza sobie robić wrogów w tym towarzystwie? - zapytała Kitty. - Nie radzę, w końcu jakiś czas będziemy jechać razem...
- To było pytanie z czystej ciekawości, moja droga pani... Jeśli panią tym pytaniem uraziłem, to najmocniej przepraszam... – odparł spokojnie Anglik.
- Pozycja wroga publicznego w tej grupie jest już zajęta. Witaj Kitty, panie Sage.
Kitt odwróciła się i... rzeczywiście, wzrok jej nie mylił. O kanciarzu mowa, a kanciarz... Do ich grupki, rzucającej się zapewne w oczy, podszedł właśnie zblazowany jak zawsze John Bean, z cygarem w ręku i szatańskim uśmiechem na twarzy. Drugą ręką trzymał wodze swojego konia, który – podobnie jak sam Bean – wcale nie wyglądał jakby spędził dwa tygodnie w górach. Ciekawe tylko, jakim sposobem ten cholerny kanciarz trafił dokładnie na ich wyjazd z Prosperity... Chyba że spotkał tamtych dwóch Strażników, opuszczających te smętne okolice...
- Sie masz, Bean – przerwał jej rozmyślania, o dziwo dość wesoły głos Mike’a.
- Bean - jęknęła rozdzierająco.
- Witam pana? Beana, czy tak? – zainteresował się McBearson.
Bean przyjrzał się mu z zaciekawieniem. Nie dało się ukryć, że facet miał forsę. Ubranie, acz teraz lekko sfatygowane, było doskonałej jakości, jego koń również nie należał do najtańszych chabet ze Wschodu. Trochę zaskoczył go widok koltów Adamsa przy pasie nieznajomego, ale w końcu każdy ma prawo mieć taką broń, jaką lubi...
- Zależy kto pyta... – odparł ostrożnie.
- Pan również jest Texas Rangerem, prawda? – upewnił się McBearson.
- A pan musi drzeć gębę na pół miasteczka? - zapytała go nieprzyjaźnie Kitt.
- Dyskretny... - skomentował Sage po cichu.
- Jestem Beniamin McBearson i działam na wyłączne polecenie generała Kinga... Byłbym wdzięczny, gdyby pan również udzielił mi pomocy... Oczywiście, mam do tego upoważnienia i byłbym niezmiernie wdzięczny za to... – wypalił Anglik.
- Drogi panie... takie informacje zazwyczaj zabiera się ze sobą do grobu... – Bean uniósł brwi, zaskoczony niecodzienną prośbą.
- Cóż... Proszę pana, ja tutaj poszukuję kogoś, komu grób jest niezmiernie dobrze znajomy...
Tymczasem Callahan wyszedł z saloonu i dołączył do reszty grupy. Widok Beana nie zaskoczył go specjalnie, mógł się domyśleć, że jak coś się psuje, to już na całego. Teraz zapewne spędzi pozostałość miesiąca miodowego na powstrzymywaniu Kitty przed popełnieniem morderstwa.
-John - Bean skinął głową w jego stronę.
- O, Bean, jesteś – mruknął Callahan.
Kiedy tylko McBearson zauważył Callahana, zwrócił się do niego z kolejnymi wątpliwościami.
- Panie Callahan, czy przypadkiem nie boi się pan brać tak pięknej kobiety w tak niebezpieczną podróż na południe? W szczególności, iż jest to pańska żona? I czy ma pan zaufanie do tego… - odchrząknął. - Irlandzkiego chłopczyka, jak mniemam po akcencie?
- Ja mam dla pana propozycję - powiedziała spokojnie Kitty, zupełnie nie zwracając uwagi na poprzednią wypowiedź Anglika. - A raczej radę. Pan przestanie kłuć w oczy tym poleceniem Kinga i przestanie drzeć gębę o Strażnikach, a pożyje pan trochę dłużej...
- A właśnie, czy mógłbym zobaczyć te upoważnienia? – zapytał Bean.
-Ależ oczywiście, tylko proszę o pewną dyskrecję... Mogę panu je pokazać, ale jedynie w towarzystwie Johna Callahana... Albo na osobności...
Tym razem Sage obrzucił jedynie Anglika zirytowanym spojrzeniem. Kitty demonstracyjnie wzruszyła ramionami, pewna, że gdyby coś w tych papierach było interesującego, uda jej się to od któregoś Johna spokojnie wydobyć. Choć szczerze mówiąc, Anglik ją raczej denerwował niż ciekawił.
- No to pokazuj pan - skinął głową Callahan.
McBearson odszedł kilka kroków od Sage’a i Kitt, pokazując papier Beanowi. Ten przeczytał go szybko, ciesząc się w duchu, że pismo zawiera jedynie „sugestię” pomocy temu dziwnemu człowiekowi, a nie sprecyzowany rozkaz.
- No dobra, wygląda na oryginalne, chociaż w dzisiejszych czasach nic nigdy nie wiadomo. To kto mnie wtajemniczy w sytuację? – zapytał spokojnie kanciarz.
- Cóż... Z Johnem Callahanem doszliśmy do wniosku, iż pomogę mu wykonać jego zadanie, a następnie on oraz mam nadzieję, że również pan, panie Bean, pomożecie mi wykonać moje – wyjaśnił McBearson.
- W każdym razie, nie stójmy tu tak i jedźmy – powiedział spokojnie Callahan. - A pan, panie McBearson... Uprzejmie proszę o okazywanie szacunku wszystkim członkom mojego zespołu, czy to jasne?
- Ależ oczywiście, jeśli tylko będą działali zgodnie z prawem... - odparł spokojnie Beniamin.
Bean tylko przewrócił oczami. Taaak, zapowiadało się na długą podróż...
- A złamali teraz według pana jakieś prawo? – zdziwił się uprzejmie Callahan.
- Nie. A czy ja powiedziałem, że złamali? – odpowiedział McBearson.
- Z pańskiego zachowania wynika, że tak - zauważył Callahan.
- Ależ oczywiście, my tu tylko działamy zgodnie z prawem - mruknął Mike, przedrzeźniając McBearsona.
- Niech pan słucha - powiedziała spokojnie Kitt. - Jeśli nie przestanie pan zgrywać wielkiego angielskiego twardziela, to nasze drogi się rozejdą...
- Droga pani Callahan, ja naprawdę nikogo nie zgrywam. Po prostu ślubowałem, iż będę strzegł prawa i bezpieczeństwa ludzi, dlatego też staram się dopełniać swoich ślubów. A to, że nasze ścieżki się zbiegają, to naprawdę mnie cieszy, ponieważ niezmiernie będę potrzebował pomocy stróżów prawa w sfinalizowania mojego zadania.
- Facet ma gadkę - stwierdził ironicznie Mike.
Kitty przewróciła oczyma, mruknęła coś pod nosem i dociągnęła popręg Gwiazdki. Miała nadzieję, że gest będzie na tyle sugestywny, że da Anglikowi do myślenia... Niestety, był jeszcze bardziej niewrażliwy na sugestie niż Bean.
- A czemu pan tak sądzi? Jeśli chodzi o to zdarzenie w saloonie, to owszem zostało złamane prawo – odpowiedział na bliżej niesprecyzowaną wypowiedź Callahana. - Grozili mi i szukali zaczepki, chociaż starałem się ich zignorować, jednak dalej szukali pretekstu, aby najprawdopodobniej mnie obrabować. Poza tym grozili mi bronią palną, ba, nawet strzelali do mnie. Zmuszony byłem wtedy odpowiedzieć ogniem.
- Sądzę tak widząc, jak się pan zachowuje w stosunku do co poniektórych moich towarzyszy - odparował Callahan. - A poza tym z relacji świadków wynika, że to pan jako pierwszy dobył broni, więc ma pan więcej szczęścia, niż się panu zdaje.
Kitty westchnęła znacząco.
- Gdyby mnie nie zaczepiono w bardzo perfidny i chamowaty sposób, przysięgam panu, iż bym mojej broni nie dobył. Poza tym, to nie ja pierwszy strzeliłem, a do mnie strzelono. Chociaż ci, którzy strzelali, naprawdę mają fatalną, na moje szczęście, celność... Poza tym, do których pańskich towarzyszy odnosiłem się w sposób zaczepny czy niegrzeczny, panie Callahan? – prychnął Beniamin.
Muszę tych ludzi poznać i nauczyć strzelać, pomyślał Irlandczyk.
- Przepraszam, czy pan tu przyszedł się skarżyć czy co? – zdenerwowała się w końcu Kitty.
- Ależ oczywiście, że nie, moja droga pani, jednak pani mąż sądzi, że to ja wywołałem wczorajszy incydent, co prawdą nie jest! Chciałem tylko zjeść, przenocować i dowiedzieć się, kto jest lokalnym szeryfem... Co prawda mi się to udało, jednak z ogromnymi problemami...
- No cóż, uroki Prosperity – skomentował na stronie Bean.
- Nie jestem pana „drogą” - zwróciła McBearsonowi chłodno uwagę Katherine, ignorując Beana. - A jeśli mogę przerwać ten fascynujący popis krasomówstwa, to sugeruję ruszać...
- Słuchaj pan, jesteś pan w Ameryce. To znaczy, że według naszych praw można legalnie zastrzelić każdego, kto grozi bronią. Czyli pana. Czyli to pan sprowokował ten incydent. I to pan odnosi się z lekceważeniem do obecnego tutaj pana Michaela Sage'a, a takiego zachowania nie będę tolerował - dorzucił po żonie Callahan.
- Sage zresztą też nie, wiec radzę uważać na swoja szóstą – dodał kanciarz.
- A na przyszłość niech tak pana rączki nie świerzbią do wyciągania gnata – Callahan zdecydowanie postanowił od razu wyjaśnić Anglikowi jak sprawy stoją.
- Ja się wulgarnie odnoszę do pana Sage'a? Wydaje mi się, iż to właśnie on stara się teraz mnie zaczepić w swoich złośliwych docinkach... – powiedział McBearson.
- Nie wulgarnie, ale z lekceważeniem - poprawił go Callahan. - Nie wiem jak w Anglii, ale w Ameryce jest między tymi słowami różnica.
- Kitt, jedziemy? - Bean postanowił dogadać się z kimś jeszcze niezaangażowanym porządnie w tłumaczenie przybyszowi zza oceanu reguł panujących na kontynencie amerykańskim.
Zanim jednak zdołała mu odpowiedzieć, McBearson postanowił ponownie przedstawić swoje racje.
- Cóż... Rozumiem, że jest to Ameryka, ale chyba pewne zachowanie powinno tutaj obowiązywać prawda? Poza tym, owszem, traktuję lekceważąco docinki w stosunku do mojej osoby, szczególnie te złośliwe i szukające zwady... A jeśli się panu Sage'owi tak nie podoba moja osoba, to chyba mogę go wyzwać na pojedynek, prawda?
Bean wsiadł na konia, ignorując już potyczki słowne. Ponieważ Kitt ewidentnie chciała podążyć w jego ślady, Callahan machnął ręką na McBearsona i podsadził żonę.
- Panie gentleman, nie podoba mi się wiele rzeczy, a jednak wielu osób nie wyzywałem na pojedynki - rzekł Sage, podchodząc do swojego wierzchowca.
- A ja tyle słyszałem o tej słynnej angielskiej uprzejmości... Szkoda, że okazała się tylko mitem – dodał jeszcze Callahan, wsiadając na Sword Praisera.
McBearson dosiadł swojego Czarnego Diamenta. Zwracając się po raz pierwszy osobiście do Sage'a rzucił jeszcze:
- Jeśli dalej pan ma zamiar rzucać złośliwe docinki pod adresem mojej osoby, to od razu możemy stanąć na ubitej ziemi i pojedynkować się na broń, którą sam pan wybierze...
- Boże, chroń Królową i jej podopiecznych... – jęknął rozpaczliwie Bean.
- Przepraszam bardzo, ale gdzie ja jestem nieuprzejmy, panie Callahan? – zapytał McBearson.
- Panie McBearson, nikt pana nie zmusza do podróży w naszym towarzystwie - warknęła Kitty.
Spięła konia i wysforowała się do przodu. Za nią popędził Callahan, ignorując ostatnie pytanie McBearsona. Ten dumnie pojechał tuż za nimi. Sage mimowolnie sięgnął po broń, w ostatniej chwili jednak jakby się opamiętując.
- Sage, odpuść, nie warto – rzucił Bean, który zauważył manipulacje Irlandczyka.
- Racja, Bean....
Jechali szybko, nie oglądając się za siebie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Nie 13:33, 02 Lip 2006    Temat postu:

Dzień z wolna chylił się ku wieczorowi. Słońce stało już nisko nad horyzontem, więc Callahan postanowił znaleźć miejsce na nocleg. Wszyscy jechali w milczeniu, ale odczuwali już coraz większe zmęczenie, więc gdy natknęli się na małą kotlinkę osłoniętą od deszczu i wiatru ścianą lasu, w dodatku przeciętą małym szemrzącym strumyczkiem, jednogłośnie postanowili spędzić noc właśnie w tym miejscu.
Rozsiodłali konie i przywiązali je luźno do drzew. Nakarmili zwierzęta i dopiero później zatroszczyli się o własną wygodę. Bean i Sage zniknęli w lesie, mamrocząc coś o chruście i konieczności sprawdzenia terenu. Callahan również obszedł obozowisko, wołając do siebie w pewnym momencie Kitty. Wrócili do McBearsona lekko zaniepokojeni i zaczęli przygotowywać kolację. Gdy Bean i Sage wrócili z naręczami chrustu, Kitt zajęła się rozpaleniem ogniska, wywołując u Beana uśmiech pełen zadumy. Oczywiście, gdy tylko zauważył, że Callahan mu się przygląda, rzucił jakąś kąśliwą uwagę, ale Kitt była zbyt zmęczona, by wdawać się w pyskówkę.
Usiedli naokoło ogniska i zjedli posiłek. Ściemniło się już zupełnie, księżyc po pełni dawał jeszcze wystarczająco dużo światła, tworząc na obrzeżach polany niepokojące cienie. Wokoło panowała cisza, przerywana tylko charakterystycznymi odgłosami nocnego lasu. Pohukiwania, szmery, szelesty... Kitty oparła głowę na ramieniu Callahana i z wolna przysypiała.
- Zdaje się, że widziałem trochę większego koteczka - powiedział Sage, postanawiając przerwać milczenie.
- Koteczka? - zapytała nagle rozbudzona dziewczyna.
- A co? Suche racje ci nie smakują? Wolisz przypiekane koty? – rzucił sarkastycznie Bean, usilnie starający się nie patrzyć w stronę Callahanów.
- Raczej niedźwiedzia widziałeś - poprawił go Callahan. - Trochę inny rozkład śladów. Tam na skraju polany.
- Hmmm, marzec to chyba trochę za wcześnie na niedźwiedzie - mruknęła.
- Tak samo jak na wilki, moja droga? - powiedział znacząco Callahan.
Kitt natychmiast powstrzymała się od dalszych komentarzy, ale poczuła jak sielankowy nastrój ją opuszcza.
- Kto może wiedzieć co to jest, jeśli się doń nie zbliżymy. W każdym razie lepiej bądźmy w pogotowiu – mruknął Sage.
- Taaa, na przykład w okolicy mogą grasować zdziczali Meksykańce - roześmiała się Kitty.
Mike uśmiechnął się nieznacznie na słowa Kitty. Bean odruchowo poprawił frontiera w kaburze i upewnił się, że winchester leży w zasięgu.
- Na przykład. A to gdzie jest niech nas nie obchodzi. Nie ma co drażnić zwierząt niepotrzebnie – skwitował sucho Callahan.
Bean uśmiechnął się na słowa Johna i spojrzał w stronę Kitt
- Gdzie jest ten niedźwiadek zatem? - rzekł nagle McBearson. - Mój ojciec uwielbiał poranne polowania na grubą zwierzynę... Jednak najbardziej emocjonująca zawsze była zwierzyna nocna...
- Jeśli ma pan ochotę, proszę bardzo... – prychnęła Kitty. - Tylko proszę odejść od obozowiska, bo nie chcę, żeby to, co zje pana, zjadło i mnie...
- Ależ proszę się nie martwić. Jestem przygotowany na ciężkie walki... Może mi pani wierzyć... – McBearson uśmiechnął do dziewczyny. - Cokolwiek by to nie było.
Kitty spojrzała na niego z politowaniem. Sage obrzucił Bearsona znudzonym spojrzeniem. Zastanawiał się, jak Anglik zareagowałby na to, z czym walczyli dwa tygodnie temu. Oczyma wyobraźni widział cudowny obrazek zastygającego w przerażeniu McBearsona.
- Nie będziemy robili żadnych polowań - uciął sprawę Callahan.
- Panie Bearson, nie wątpię, że będzie pan nam w stanie to udowodnić nieraz, ale proszę nie planować igraszek na tę noc, bo chciałem się zdrzemnąć – warknął Bean.
- Proszę pana, to co może nas tutaj spotkać i tak nie będzie tak niebezpieczne, jak to co ścigam. Więc może mi pani wierzyć, iż jestem gotów stanąć do walki w każdej chwili...Ale oczywiście zgodzę się, iż to nie jest pora na polowania... – odparł urażony nieco McBearson.
- Dobrze, panowie, mamy jakiś rozkład wart? Bo jak nie, to ja się zgłaszam na pierwszą... – przerwała wszystko spokojnie Kitty, pragnąca odbębnić to od razu, a potem się wyspać.
- Ja będę pierwszy - zgłosił się Sage, chcąc zastąpić panią Callahan. Niby wiedział, że dziewczyna nie jest ze szkła i może być traktowana jak równoprawny człowiek drużyny, ale jakoś dziwnym wydawało mu się obciążanie kobiety takimi obowiązkami.
- Ja po Sage’u – powiedział krótko Bean.
- Zatem ja będę trzeci – rzekł sztywno McBearson.
- To my weźmiemy ostatnią wartę - podsumował Callahan, sugestywnie przytulając żonę do siebie.
- Z dziką przyjemnością - dodała Kitty, która wprawdzie wolała nad ranem spać, ale wspólna warta z mężem sugerowała parę innych rozrywek.
Bean ułożył się do spania, opuścił kapelusz i splótł dłonie na piersiach. McBearson wyciągnął z jednej torby improwizowany śpiwór, który sobie staranie ułożył, a następnie ułożył się w nim do snu. Sage usiadł pod jednym z drzew, tak by mieć na wszystko dobry widok. Buntline leżał tuż przy nim. Callahan rozpostarł koc w pobliżu ogniska i gestem zaprosił Kitty na posłanie. Dziewczyna wyciągnęła się, wtuliła się w niego i zasnęła. Jemu zajęło to trochę dłużej... Jej włosy łaskotały go w nos, delikatna krągłość biodra pod jego dłonią rozpraszały go i oddalały jego myśli jak najdalej od snu. W końcu jednak udało mu się zasnąć, skoro nagle patrzył na twarz Anglika, który budził go na ostatnią wartę...
***
Gdy panowie budzili się jeden za drugim, pierwsze, co rzucało im się w oczy, to państwo Callahan pichcący sobie śniadanie, lekko rozchełstani i czule w siebie wpatrzeni. Kitty, o dziwo, wyglądała świeżo i kwitnąco, zupełnie nie jak osoba, która spędziła noc pod gwiazdami. McBearson wstał niepewnie. Na jego czole widać było krople potu, a w oczach niewyspanie. Rozejrzał się wokoło, po czym poszedł do lasu.
- Dzień dobry - przywitał się Mike, wstając ze swojego miejsca pod drzewem i przeciągając się.
Zbudzony Bean przeciągnął się i udał się śladami Anglika, rzucając przez ramię:
- Śliczny poranek dzisiaj mamy, nieprawdaż?
Kiedy Beniamin wrócił do obozu, rzekł tylko:
- Witam wszystkich.
Milcząc zajął się pakowaniem swojego ekwipunku.
- Zabiłbym za odrobinę jajecznicy...- stwierdził Bean, ziewając rozpaczliwie.
- Wyjąłeś mi to z ust, John – dorzucił Sage, grzebiący przy swoim ekwipunku.
- Bean, no cóż, jesteś cholernie rozpuszczony, wiesz? - pani Callahan przeciągnęła się rozkosznie.
- Moja świętej pamięci mamusia też tak twierdziła – uśmiechnął się do niej kanciarz.
- Ja po prostu jestem głodny - rzekł Sage niewinnie.
Callahan tymczasem zajął się dokładaniem chrustu do ogniska.
- To sobie coś zrób - powiedziała Kitty. - Co ty myślisz, że ktoś - podkreśliła słowo starannie - będzie cię karmił?
McBearson wyjął z plecaka dwa placki, które zdołał nabyć jeszcze w saloonie oraz manierkę z wodą. Usiadł z daleka od reszty i zajął się posiłkiem.
- Moja droga, przepraszam, ale nie wziąłem ze sobą PATELNI – prychnął w jej stronę Bean.
- Ja mam patelnię, panie Bean – rzucił od swojej strony Anglik..
- No dobra, a teraz pytanie zasadnicze. Ma ktoś jajka?
- Ależ skądże znowu. Tylko zostały mi suche racje... - powiedział Sage, wyjmując coś do zjedzenia i wracając do ogniska.
Callahan z niemym zdziwieniem patrzył na tą bandę maminsynków... A myślałby kto, że to kobieta w drodze jest zawadą...
- Owszem, mam, panie Bean. Jednak te naturalne.. Jeśli chodzi o kurze, to musze pana zawieść... – zabłysnął McBearson, jednak po chwili zreflektował się, spoglądając na Kitty. - Przepraszam najmocniej. To tylko taki niewinny żarcik angielski.
- Odkrywczy chłopak... - mruknął Mike, pogryzając suchara.
- No to jajecznica nie wypali, no cóż... Suche racje, oto nadchodzę - poszedł w stronę swoich juków.
Kitt zamrugała tylko z niedowierzaniem.
- Jajecznica, śniadanko do łóżka... Ratunku!
- Wybacz, Kitty, chyba się rozleniwiliśmy - zażartował Mike.
Tymczasem Beniamin skończył jeść i starannie po sobie posprzątał, a następnie się spakował.
- Kiedy możemy ruszać, panie Callahan?
- Jak tylko zjemy śniadanie, McBearson – odparł spokojnie zapytany.
- Ależ oczywiście. Smacznego – powiedział i poszedł w stronę konia
- John - szepnęła Kitty cicho do męża. - Czy jak ubiję tego Angola, to będzie w samoobronie?
- Kitt, ustaw się w kolejce – roześmiał się Bean, który usłyszał uwagę dziewczyny.
- A już jest kolejka? Co ty, kobiecie nie ustąpisz? – również wybuchnęła śmiechem i wstała.
Bean przeżuł ze dwie porcje suszonego mięsa, popił zaimprowizowaną kawą i beknął sobie zdrowo.
- No dobrze, Bean gotowy do drogi.
Wkrótce wszyscy wstali, starannie wygasili ognisko, pozbierali swoje rzeczy i ruszyli w drogę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Pon 12:04, 24 Lip 2006    Temat postu:

Jechali spokojnie utartym szlakiem. Na horyzoncie widzieli już majaczące się wzgórza porośnięte nieprzebranymi połaciami lasu, ale na razie otaczał ich spokojny i łagodnie budzący się do życia równinny krajobraz. Dzień zapowiadał się w miarę pogodny, choć chmury majaczące się nad wzgórzami mogły zapowiadać deszcz. Było chłodno, ale przyjemnie chłodno. Bean jak zwykle chciał zacząć rozmowę, ale po chwili przemieniła się ona w uroczą kłótnię z Kitty. Obrażony kanciarz odjechał kawałek od nich. Mike’a sprowokowało to do opowiadania dowcipów, o dziwo znacznie lepszych niż znał jego kumpel, grabarz. Większość z nich dotyczyła żarcików z wiernych poddanych Królowej Wiktorii, tak więc obraził się McBearson. Większość była więc w mocno zwarzonych humorach, gdy wyłonili się zza zakrętu i ujrzeli bardzo nieciekawy widok. Na drodze stał częściowo spalony wóz. Nad nim krążyły stada ptaków.
McBearson jedynie spojrzał na to bardzo zimno, w duchu przygotowując się na ewentualne problemy. Nagle stał się bardzo uważny... Położył prawą rękę na rękojeści swojego rewolweru Adamsa. Bean nerwowym gestem poprawił frontiera w kaburze. Sage ułożył dłoń na kaburze buntline'a. Kitt podjechała do męża, który zatrzymał się na chwilę, jednak potem szybko ruszył w tamtą stronę.
- Mam złe przeczucia odnośnie tego... - mruknął cicho pod nosem Beniamin, kiedy zbliżyli się do tego nieciekawego widoku.
- A czy można mieć w takiej sytuacji dobre przeczucia? – parsknął Sage.
- Mnie na przykład żołądek zaczyna boleć – powiedział cicho Bean.
- A może byście się tak przymknęli? – syknął zirytowany Callahan.
Gdy podjechali bliżej, przy dyszlu wozu zobaczyli resztki koni, na wpół już zjedzone... Wóz był wprawdzie spalony, ale wyglądało to tak jakby deszcz zgasił pożar, nie pozwalając ogniowi na dokonanie absolutnego zniszczenia. Z jednego boku zwisała nawet niedopalona płachta, osłaniając bok wozu, ale odsłaniając jakieś kształty w środku.
- Wygląda pusto - szepnęła Kitty, czując jak śniadanie podchodzi jej do gardła.
Zanim podjechali bliżej, McBearson wyjął swój rewolwer i trzymał go blisko grzywy konia, tak żeby potencjalni napastnicy czyhający w środku nie mogli tego zauważyć. Jednak jasnym stawało się, że na wozie leżą jakieś bezkształtne bryły mięsa, od których nagle oderwały się kruki.
- Co to?... – zaczął Sage, ale do niego dotarło.
- Obrzydliwe – syknął Bean.
Callahan oddał strzał w powietrze, żeby odstraszyć ptactwo i odwrócił się w stronę pozostałych. Sage zbielał na twarzy, Bean jednak i McBearson byli niewzruszeni. Kitty jednak zzieleniała i cofnęła konia.
- Coś nie tak, Irlandczyku? - rzucił ironicznie McBearson do Sage'a.
- Nigdy nie widziałeś pobielałego na twarzy, co? – odgryzł się Sage.
- Coś widzę, że masz słabe nerwy... Sage... Bardzo pobladłeś... – uśmiechnął się Anglik.
- I właśnie dokładnie o takim zachowaniu pana mówiłem, panie McBearson - zauważył Callahan.
- Wiesz co, te nerwy mogą zaraz puścić – syknął z jawną niechęcią Sage.
- Zamknij się, Angolu – Kitty znalazła wreszcie obiekt, na którym mogła się wyładować.
- Ja tylko stwierdziłem fakt, panie Callahan – powiedział spokojnie McBearson. - Słucham? - odwrócił się do Kitty.
- Stwierdził pan ten fakt w sposób, który mi się nie podoba i prowokuje dalszą wymianę zdań. Raz jeszcze, dokładnie o takim zachowaniu mówiłem, McBearson – powtórzył Callahan. – A ciebie, kochanie, bardzo proszę...
- Przepraszam zatem, panie Callahan. Nie będę już zatem prowokował pana Sage'a – powiedział spokojnie Anglik. – Pani Callahan – skinął głową w jej stronę.
- Zostań z tyłu i osłaniaj nas - powiedział John do dziewczyny, widząc tęczę na jej obliczu.
- Jjjasne - wymamrotała.
- Ja też zostanę – postanowił nagle Sage.
Kitty i Mike odjechali kawałek. McBearson tylko spojrzał przelotnie na Sage’a, jednak ruszył wraz z Callahanem. Podjechali do wozu. Ogień nie zdołał strawić dziwnych śladów na jego bokach. Wyglądały jak szpony jakiegoś bardzo dużego zwierzęcia. Jednak wóz był także poprzebijany przez kule.
- Co pan myśli o tym? – Anglik spytał cicho Callahana.
- Ja, jeśli mnie ktoś zapyta, to mam złe przeczucie... - Bean odezwał się niepytany
- Ja również, panie Bean... – rzekł cicho McBearson.
Bean, powstrzymując mdłości i wczorajszą kolację, przyjrzał się uważniej bezkształtnym bryłom mięsa. Kątem oka zauważył, że Callahan bez najmniejszych emocji robi to samo.
- John, to ludzie... To znaczy... ciała ludzkie. Tamto to chyba kobieta - Bean bezbłędnie rozpoznał różnice anatomiczne, nawet u zmasakrowanych ciał.
Kitt uśmiechnęła się blado na oświadczenie kanciarza i na to, co właśnie przyszło jej do głowy. Powstrzymała się jednak od komentarza. W przeciwieństwie do Sage’a.
- Bean, szkoda że kruki więcej śladów nie zostawiły... Ciekawe, jak zginęli...
- Wydaje mi się, że zostali przez coś rozszarpani... Te ślady szponów mogą o tym świadczyć... Albo też zostali najpierw rozstrzelani, a następnie rozszarpani... - odpowiedział na pytanie Sage'a Beniamin.
Bean cofnął się do swojego konia, stojącego spokojnie koło Kitty i wyjął z juków łopatkę. Następnie z miną, jakiej nie powstydziłby się zawodowy grabarz, ruszył w kierunku wozu.
- Mężczyzna zginął od pazurów... W odróżnieniu od kobiety – odezwał się Callahan.
- A jak zginęła kobieta? - Kicia zdołała wydobyć z siebie głos. Jak na nią, to bardzo słaby głos... zwłaszcza że dobiegał z tyłu...
- Popatrz uważniej, Bearson. Kobieta nie ma na sobie śladów pazurów – uświadomił Anglikowi oczywistą rzecz Callahan.
- Hmm.. Faktycznie. Ma pan rację, panie Callahan... Zatem co pan o tym sądzi? Ktoś ich napadł? - odpowiedział Beniamin.
Sage zsiadł z konia i zbliżył się do wozu. Uważnie zaczął go oglądać w poszukiwaniu pocisków. Choćby jednego.
- Sądzę, że możemy wykluczyć uzbrojonego w broń palną niedźwiedzia grasującego po okolicy – skomentował lodowato Callahan.
- Skąd wiesz? - uśmiechnął się Bean, wchodząc na wóz z łopatką. - Nie takie rzeczy się widziało.
- To oczywiste. Tylko pozostaje pytanie, co robią tutaj te szpony... Czy to zwierzęta rozszarpały je później? Jeśli tak, to było by to dziwne, skoro tylko jedno ciało ma ślady szponów... – myślał na głos McBearson.
- Jak dla mnie to wygląda na całkiem standardową amunicję - Sage pokazał wyciągniętą z wozu kulę kaliber .44
- Nie myśl tyle, tylko się wykaż - odezwał się Bean, rzucając McBearsonowi łopatkę.
- Wykaż? - odpowiedział Beniamin, nie łapiąc przedmiotu.
- No tak, od myślenia go głowa rozboli, a tak to popracuje fizycznie – uśmiechnął się Sage.
- Jeśli szukacie kogoś do kopania, to możecie państwo zatrudnić grabarza. Nie ja tutaj pełnię taką funkcję - odparł Beniamin, rzucając złowrogie spojrzenie na Sage'a.
- Na razie przestańcie chodzić dookoła i zobaczmy, co mówią ślady na ziemi – zaproponował poirytowany Callahan.
Niestety, reszta towarzystwa zdawała się dopiero rozkręcać.
- Nasz etatowy grabarz niestety miał inne zajęcia, ale wyglądasz na chłopa z parą w rękach, więc się nie krępuj – zaproponował sarkastycznie Bean.
- Nie, dziękuję, panie Bean. Skoro jest pan tak chętny do pracy, to proszę się tym zająć osobiście - odparł uprzejmie, jednak niezmiernie chłodno Beniamin.
Kitty starała się przemóc i podjechać kawałek, ale gdy tylko doleciał do niej smród z wozu, cofnęła się. Tymczasem jej mąż spokojnie i metodycznie oglądał okolice niedopalonego wraku, dbając, by nic mu w pośpiechu nie umknęło. Ze zmarszczonych brwi można było wywnioskować, że znalazł coś, co mu się nie spodobało. Wyglądało na to, że wozem podróżowały trzy osoby. Były tu jednak tylko dwa ciała...
- Bean, a może to wszystko po prostu spalić? - zaproponowała Kitty z tyłu.
- Może poczekajcie chwilę? – prychnął Callahan.
- Jeszcze nie teraz. Sage, obejrzyj to dokładniej, a ja posprzątam ciała – polecił Bean.
Z głośnym westchnieniem popatrzył na McBearsona. Ten odwzajemnił mu się podobnym zimnym spojrzeniem. Niezły cwaniak, pomyślał Anglik.
Przed Beanem nagle zmaterializowała się turkusowa talia i łopata nagle zaczęła sama kopać miejsce ostatniego spoczynku dla nieszczęśników z wozu.
- Efekciarz - skomentowała cicho Kitt.
Callahan uderzył się w czoło i powiedział coś pod nosem, co zdecydowanie nie brzmiało jak komplement dla umiejętności kanciarza. McBearson pobladł na krótką chwilę i spoglądał oszołomiony na Beana, to na Callahana... Potem już tylko wpatrywał się w Beana.
- Kitt, słonko, a czy pomożesz mi te ciała przenieść do grobu? - odgryzł się kanciarz
- Pan jest kanciarzem! - w końcu z gardła McBearsona wyrwały się słowa zdumienia, przerażenia oraz szoku.
- Bean, oszalałeś?! - warknął Callahan.
- Wiec jednak legendy o Texas Rangerach, iż są to osoby o nadnaturalnych mocach, są prawdziwe... - mruknął bardzo cicho pod nosem McBearson, patrząc w podziwie na Beana.
Kitt wreszcie zeskoczyła z konia i ruszyła w kierunku wozu. Pełne wątpiącej pogardy spojrzenia, jakie rzucała w stronę Beana, dość konkretnie świadczyły, co sądzi o jego popisach.
- A co? Miałem RĘCZNIE kopać? – warknął Bean.
- Tak!
- Nie w moim stylu - prychnął Bean
- Bean, a ja myślałam, że ty choć trochę zmądrzałeś - powiedziała dziewczyna, cofając się minimalnie o krok, gdy po raz kolejny poczuła smród dobywający się z wozu. W końcu jednak podeszła, niemniej jednak była blada jak prześcieradło.
- Kochana, nie chcę, żeby mi coś lub ktoś zrobiło kuku jak będę się pochylał z łopatą w ręku!
- A co, sądzisz, że któreś z nas wsadzi ci kulkę w plecy? - zapytała Kitt.
- Nie, skądże... - odezwał się z namacalnym wręcz sarkazmem, patrząc wymownie w stronę jej frontierów.
- John, co ty o tym myślisz? – dziewczyna demonstracyjnie odwróciła się w stronę męża.
- Próbuję sobie ułożyć, co tu się stało - odpowiedział Callahan.
- Niedźwiedź? - zapytała samą siebie Kitty. - Ale w takim razie skąd te kule?
- Wykluczając hipotezę niedźwiedzia-rewolwerowca, wydaje mi się, że misiek zaatakował wóz i zabił mężczyznę... A potem ktoś jeszcze przybył i dokończył dzieła kulami – powiedział spokojnie John.
- Dwa ciała, trzy posłania – powiedziała lakonicznie Kitt i spojrzała na Johna. Skinął głową.
Bean nagle zsiniał na twarzy i upadł, a łopata brzęknęła o ziemię.
- Jakieś kłopoty, Bean? - zapytała sarkastycznie Kitt, kucając przy boku wozu i patrząc na ślady.
- Hmm... Bardzo prawdopodobne, panie Calalhan - powiedział McBearson, odzyskując pewność siebie i glos. Popatrzył zdziwiony na Beana i spytał - Co mu się stało?
- Uderzył go bezmiar jego głupoty - odpowiedział Callahan z ironią.
- Rozumiem - odparł Beniamin, nie rozumiejąc nic. - Faktycznie, ma pani rację, pani Callahan. Są trzy posłania... Zatem gdzie jest trzecie ciało?
- Pokuszę się o hipotezę, że owe osoby, które zaatakowały ten wóz, wzięły trzeciego pasażera ze sobą – odparł spokojnie Callahan.
- Właśnie - powiedziała Kitt.
- Zazwyczaj działało - odezwał się poniewczasie kanciarz, podnosząc się z ziemi i próbując zamaskować zmęczenie.
McBearson jedynie obrzucił go przelotnym spojrzeniem, lekko rozbawionym, jednak bardzo słabo widocznym dla pozostałych.
- To teraz, Bean, łopatka w dłoń i do roboty... – syknęła Kitty.
- Teraz to jestem zmęczony. Sama pokop, kotku. Może docenisz pracę innych – prychnął kanciarz.
- A w takim razie, po pierwsze, nie możemy marnować tutaj czasu, a po drugie, nie możemy w takim razie sprawić tym biedakom porządnego pochówku... – zaczął Callahan i zastanowił się. Dziwnym trafem patrzył intensywnie w stronę swojej żony.
Sage, za przykładem Callahana, zaczął się rozglądać za śladami, które mogłyby im wskazać drogę, gdzie udali się napastnicy. Było jasne, że pojechali, niestety, na południe. McBearson podjechał do niego i popatrzył w tym samym kierunku, co Irlandczyk.
- Czy mógłbyś wziąć tę swoją chabetę, bo ślady zacierasz! – napadł na niego Mike.
- Słucham, panie Sage? – spytał uprzejmie McBearson.
- Rusz się stąd, Angolu, bo gówno wiesz o tropieniu – syknął rozmówca.
- Wypraszam sobie, panie Sage.
- Callahan, ślady prowadza tam, gdzie jechaliśmy. Co robimy? – zlekceważył go Mike.
- Palimy wóz i jedziemy – odparł zapytany.
- Spalmy to – odpowiedziała równocześnie ze swoim mężem Kitt.
- Palce cię świerzbią? – zapytał złośliwie Bean. – Jak czegoś nie spalisz, to masz zły dzień, co?
- Kochanie, czy mogłabyś... - szepnął cicho John.
- Tak - odszepnęła Kitt, postanawiając ten jeden jedyny raz zlekceważyć kanciarza.
Podeszła do wozu tak, by nie widział jej McBearson. Stojący za nią Callahan zobaczył tylko znajomy krwistoczerwony poblask, a potem wóz zajął się ogniem - z początku słabym i nienaturalnym, potem tak gwałtownym, że ledwo zdołali się cofnąć. Kitt odeszła szybko od wozu i złapała wodze Gwiazdki, niespokojnej i przestraszonej prawie jak jej pani. Przez chwilę stali i patrzyli na płonący wóz, lecz kiedy zaczął do nich docierać charakterystyczny smród palonego mięsa, odeszli.
- Dobra, wsiadamy na koń i jedziemy w tamtą stronę - Callahan pokazał w stronę tropu wiodącego na południe.
Sage rzucił ostatnie spojrzenie na McBearsona i udał się w stronę swojego konia. Callahan wskoczył lekko na Sword Praisera, po czym zrezygnowany zszedł i podsadził Kitty. Przez głowę przemknęła mu myśl o konieczności zakupu jakiegoś mniejszego konia, po czym skonstatował, że mniejszy koń może się okazać jednak trochę wolniejszy. Bean spokojnie wsiadł na Flusha, nadal mając minę głęboko urażonej niewinności. Ruszyli nerwowo.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Wto 12:16, 01 Sie 2006    Temat postu:

Po dwóch godzinach wjechali między wzgórza porośnięte rozległym mieszanym lasem. Wyglądał na tak zwarty i gęsty, że niemal niemożliwe wydawało się, żeby jakakolwiek istota ludzka lub nieludzka mogła tam przebywać. Chmury wisiały już coraz niżej nad horyzontem, zapowiadając rychły deszcz. Droga i tak przypominała z lekka zaschnięte bagno, co żadnemu członkowi drużyny wybitnie nie poprawiło humoru. Niemniej jednak utrzymywały się na niej ślady kilku koni, które jednak nagle zniknęły. Niespecjalnie zaskoczył ich fakt, że stało się to po tym, jak droga wyprowadziła ich na podłużną polanę rozpościerającą się pomiędzy wzgórzami. Po prawej płynął mały wartki strumień, który potem wpływał do lasu. Gdy rozejrzeli się po okolicy, stało się jasne, dlaczego trop zniknął z drogi. Za strumieniem las wydawał się jakby rzadszy, ale dwa, trzy krzaczki rosnące pomiędzy drzewami bynajmniej nie sprawiały wrażenia takich, które tu naturalnie wyrosły. Pomiędzy innymi wzrastały z wolna mniejsze drzewka, które już wkrótce miały stanąć do walki o światło i wodę. A te krzaki były tam... jakby przypadkowe. Zbyt przypadkowe. I zupełnie nie pasujące do całej reszty. Oczywiście, zwykły podróżnik nie zwróciłby na to najmniejszej uwagi, ale piątka, która się tu właśnie pojawiła, była na takie rzeczy wyczulona. Spojrzeli po sobie znacząco.
- John? - zapytała cicho Kitty.
- Dziwne miejsce... - mruknął cicho McBearson. Sprawdził nerwowo, czy rewolwer dobrze leży w kaburze i czy się gładko wyjmuje.
- Z koni - polecił cicho Callahan.
Kitty zeskoczyła i szybkim ruchem wyciągnęła frontiera. McBearson zatrzymał Czarnego Diamenta, zsiadł z niego, schwycił wodze lewą ręką, a prawą trzymał w pogotowiu rewolwer Adamsa.
Callahan chwycił konia za cugle i wyciągnął drugą ręką rewolwer. Zblazowany Bean nonszalancko złapał za winchestera i westchnął głęboko. Mike Sage upewnił się, że ma Buntline’a pod ręką. Dziewczyna gładziła chrapy Gwiazdki, której zachowanie ewidentnie wskazywało na to, że chciałaby znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Zresztą, podobnie zachowywały się wszystkie wierzchowce.
- Idziemy za nimi? - zapytała cicho Kitty.
- Idziemy - potwierdził John.
- Nie wiem jak wy, ale dla mnie to nie jest najlepszy pomysł - powiedział Sage.
- Taka droga, panie Sage - powiedział chłodno McBearson.
- A masz lepszy pomysł - zapytał Callahan Sage'a.
- Jechać przed siebie - odparł Sage.
- Dla nas wykluczone – skwitował sucho Strażnik Teksasu.
- Rozumiem, że Strażnicy Teksasu ładują się w największą kabałę, tak? - westchnął Sage. - Po co?
- Dla utrzymania prawa i sprawiedliwości, Sage – wyjaśnił mu Callahan.
- Panie Sage. Naprawdę nie rozumiem, po cóż te zbędne pytania, skoro i tak nie mamy innego wyboru... - powiedział McBearson i ruszył przed siebie.
Towarzystwo z anielskim spokojem pozwoliło mu iść jako pierwszemu. Było widać, że rzeczywiście ktoś tędy przechodził i to całkiem niedawno. Ślady były już trochę zatarte, ale i tak jasnym było, że prowadziły w górę stoku. Na szczęście nie był zbyt stromy, choć i tak dawał więcej możliwości na zastawienie potencjalnych zasadzek niż do obrony. Las był gęsty, choć dało się iść ścieżką, która prowadziła przez mniej zalesione miejsca. Gdzieniegdzie odmianę dla wysokich drzew stanowiły zagajniki, dostarczające trochę więcej światła. Istniała szansa, że żaden z tych, którzy napadli na wóz, nie spodziewał się pościgu. Zwłaszcza tyle czasu po napadzie.
- Wiesz, John, że to nie jest najlepszy pomysł - powiedziała Kitt, rozglądając się naokoło.
Nie doczekała się odpowiedzi, bo Callahan ruszył w górę. Wzdrygnęła się. Na domiar złego zaczął siąpić deszcz.
Szli wolno, rozglądając się co chwila uważnie po otoczeniu. Ich przyspieszone oddechy i odgłos kopyt na szczęście zagłuszał szum deszczu. Niestety, tworzące się już po chwili strumyki sprawiły, że rozmokła gleba zbocza stała się jeszcze bardziej śliska i cała ta wyprawa stawała się jeszcze bardziej uciążliwa. W pewnym momencie skarpa przeszła w łagodne wzgórze, a potem zwykły płaski teren. Deszcz skończył się tak samo niespodziewanie, jak się pojawił. Cała drużyna jednak wyglądała mało reprezentacyjnie. Błoto, deszcz, gałązki i liście dawały dość ciekawy efekt końcowy, co zdecydowanie poirytowało Kitt, która została na chwilę z tyłu, a po chwili dogoniła ich, wyglądając dużo bardziej przyzwoicie.
- I kto tu jest efekciarą? – syknął złośliwie Bean.
McBearson przyglądał się obojgu z ewidentnym niezrozumieniem w oczach.
Po godzinie wreszcie wyszli z lasu. Znajdowali się na wielkiej leśnej polanie, z każdej strony otoczonej lasem. Znajdowała się na szczycie wzgórza. Śnieg zdążył już stopnieć, odsłaniając światu pozbawione liści kępy malin i dzikiej róży. Widok jednak nie był specjalnie krzepiący, bo pośrodku znajdowały się trzy spalone chaty. Przemoknięci solidnie wędrowcy wzdrygnęli się, bo wiatr był przeszywający.
- To mi mówi, że jesteśmy na dobrej drodze – odezwał się cicho Sage.
- Tia, tylko dokąd? - mruknęła Kitty.
- Kolejne zgliszcza... - rzekl McBearson, podchodząc ostrożnie z gnatem w ręku do chat. - To mi się nie podoba... - powiedział cicho.
Chaty zostały spalone bardzo dawno temu, zarastały je już chwasty. Na dachu jednej rosło małe drzewko, wdzierając się korzeniami między połamane deski, tworzące kiedyś dach.
- No dobra, wydaje mi się, że jednak te chaty zostały spalone jakiś czas temu - stwierdził Sage.
- Ta - powiedziała cicho Kitty. - Ale w którą stronę my teraz mamy pójść?
- W tą, w którą prowadzą ślady – powiedział spokojnie Callahan.
Dziewczyna uniosła brwi, ale powstrzymała się od komentarzy. Zostawiła klacz między chatami i ruszyła w poszukiwaniu śladów. Wszyscy zresztą rozglądali się po otoczeniu. McBearson nawet zajrzał do jednej z chat, ale poza rozwalonym prowizorycznym piecem, zarośniętymi i zapleśniałymi resztkami garnków oraz innymi sprzętami domowymi nic nie zobaczył, wyszedł na zewnątrz z mocno zniesmaczoną miną. Nie było tu żadnych śladów użycia przemocy, żadnych kości, żadnych nawet charakterystycznych pagórków ziemi.
- Nie sądzicie, że powinny tutaj być jakieś resztki, no wiecie, właścicieli? – zapytał Sage.
- Nie, dlaczego? – zdziwił się Callahan, pochylając się nad śladem prowadzącym w dół wzgórza.
- To wygląda tak jakby mieszkańcy sami opuścili to miejsce... – powiedziała Kitty głośno.
Nagle zatrzymała się w pół kroku.
- Słyszycie? - zapytała.
Wzrok pozostałych wskazywał na zupełne niezrozumienie. Co niby mieli słyszeć pośrodku niczego?
- Co? - rozejrzał się McBearson.
- Wiatr... – wyjaśniła lakonicznie Kitty.
- Eeee...
Sage zmarszczył brwi i usiłował dociec, o co chodzi Kitty.
- Wiatr, pani Callahan? Nie bardzo rozumiem... - powiedział nieco zmieszany McBearson.
- Przestało wiać - powiedział Callahan, zaczynając powoli rozumieć.
- Nie pojmujesz, Angol? Wiatr ustał... Jest zdecydowanie za cicho - Mike wsunął prawą dłoń pod płaszcz.
- Irlandczyku, proszę jednak zachować maniery... Naprawdę widzę, że pan bardzo chce mnie sprowokować swoimi mało kulturalnymi odzywkami - odparł chłodno McBearson.
- Zamknij się, McBearson... - warknęła Kitt.
Sage zignorował Anglika i kontynuował nasłuchiwanie
- Czy wspominałem już, że mam złe przeczucia? - napomknął Bean.
- Owszem. Ja również... - dodał cicho Beniamin i również wsłuchiwał się w ciszę.
Nagle zesztywnieli. Z otaczającego polanę lasu zaczęły dochodzić trzaski łamanych gałęzi. Odgłosy dobiegały ze wszystkich stron, gdziekolwiek by się nie obrócili.
- Coś się zbliża... - szepnął McBearson niespokojnie.
- Uwiązać konie! - krzyknął Callahan.
Kitt rzuciła się wiązać szarpiącą się Gwiazdkę. Niestety, zaniepokojony koń wyrywał się zdenerwowanej dziewczynie. Callahan szybko uwiązał Sword Praisera do jednej z solidniej wyglądających belek spalonej chaty i pomógł żonie. Bean przymocowywał wodze tuż obok, ironicznie pomrukując coś na temat koni i kobiet. McBearson przyjrzał się połamanym deskom z sąsiedniej chaty i z opanowaniem unieruchomił swojego wierzchowca. Tuż obok przywiązał zwierzę Sage.
Callahanowie wraz z kanciarzem przyczaili się pod jedną z chat, tak, by mieć kryte plecy. Podobnie zresztą zrobili Mike i Beniamin pod sąsiednimi zgliszczami. W ostatniej chwili – bo oto na polanę wypadło kilkunastu ludzi, uzbrojonych i gotowych do strzału. Drużyna przed sobą miała sześciu przeciwników, co nawet nie dawało napastnikom specjalnej przewagi, ale z tyłu dobiegały kroki następnych. Ilu, tego żadne z nich nie mogło powiedzieć. Przeciwnicy zbliżali się, biorąc przybyszów w ciasny pierścień.
- Ani kroku bliżej! - krzyknął Callahan, wyciągając broń.
- Jakby ci to kochanie powiedzieć, mają przewagę - zwróciła mu uwagę Kitt.
- W imię sprawiedliwości! Rzućcie broń! – dorzucił McBearson.
- Zobacz jak rzucają broń w imię sprawiedliwości! - rzucił ironicznie do Anglika Sage. Jednocześnie przygotował swojego buntline’a.
- Zamknij się.. - syknął spięty i gotowy do akcji McBearson. - Poddajcie się, a nie zrobimy wam krzywdy! – podniósł głos.
- Ot, co znaczy porywać się z motyką na słońce... – skomentował cicho Sage.
- Z drugiej strony bywało gorzej - mruknęła cicho dziewczyna. – Oprócz tego, że ciarki mi chodzą po plecach, bo coś wisi w powietrzu...
- Ale nie mieliśmy tego gościa ze sobą - mruknął Sage do Kitty, wskazując ruchem głowy na McBearsona.
- Mieliśmy Londerna.
- A wy się nigdy nie nauczycie, dzieciaczki - mruknął Bean, repetując Winchestera.
- Czego się nie nauczymy, starcze? - syknęła Kitt, czekając aż napastnicy wejdą w zasięg strzału.
Bean zignorował dziewczynę, podobnie jak McBearson, próbujący się skoncentrować na mierzeniu do przeciwników. Niemniej jednak to Kitt wystrzeliła pierwsza, kiedy tylko znaleźli się w zasięgu. Trafiła, ale mężczyzna bez specjalnych trudności szedł dalej w ich stronę, a wyraz jego twarzy nie należał do najprzyjemniejszych.
- Rzućcie broń i poddajcie się, bo pożałujecie! - krzyknął Callahan, obrzucając całą szóstkę złowrogim spojrzeniem.
Bean zdusił w sobie niezbyt pochlebny komentarz, kiedy ku jego zmieszaniu zauważył, że przeciwnicy jakby się zawahali. Część z nich zatrzymała się, porozumiewawczo spoglądając po sobie.
- Jak powiedział mój towarzysz, rzućcie broń! Poddajcie się! Nie chcemy rozlewu krwi! – krzyknął McBearson.
Teraz zatrzymali się wszyscy podchodzący do nich z przodu. Stali niepewnie, zbici z tropu dość nieoczekiwaną postawą ściganej zwierzyny.
- Rzućcie broń! - wrzasnęła Kitty całą siłą swojego głosu, dochodząc do wniosku, że John chyba jednak obrał znacznie słuszniejszą drogę niż ona..
Przeciwnicy jak jeden mąż opuścili broń, a jeden nawet ją rzucił, co sprawiło, że dziewczynę autentycznie zatkało. Zaczęła się podnosić, kiedy wszyscy usłyszeli jakiś dziwny skowyt za nimi. Ni to skowyt, ni to warknięcie... Wszyscy zerwali się na równe nogi i odwrócili się w samą porę, by zobaczyć, jak szarżuje na nich blisko dwumetrowa wielka kupa mięsa i futra. Zapewne przypominałaby niedźwiedzia, gdyby nie pysk. Ten wyglądał jak zniekształcona ludzka twarz, wykrzywiona teraz grymasem nienawiści. Oczy istoty lśniły na czerwono
Panowie jedynie kątem oka zauważyli, jak Kitty osunęła się na ziemię. McBearson spoglądał na stwora z przerażeniem, niezdolny do poruszenia się.
Callahan zareagował jak zwykle błyskawicznie, unosząc rewolwery i posyłając w stronę potwora ścianę ołowiu. Ten zatrzymał się niepewnie, gdy uderzyły w niego pierwsze kule, prawie z niedowierzaniem spoglądając na potoki szkarłatu wylewające się z ran. Chciał zrobić jeszcze jeden krok, kiedy z zaskoczeniem stwierdził, że nie ma już władzy nad swoimi kończynami i upadł bezwładnie.
Napastnicy z przodu nadal stali grzecznie, nawet jeśli myśleli wcześniej o stawianiu oporu, to pokazowa akcja Callahana sprawiła, że jak jeden mąż porzucili ten zamiar. Reszta bandytów, idąca za bestią, stała teraz z zaskoczeniem w oczach, niezdolna do zrobienia ani jednego ruchu. Cielsko niedźwiedziołaka znieruchomiało i przemieniło się w podziurawione kulami ciało olbrzymiego człowieka, aczkolwiek doktor Jackson mógłby go wpędzić w kompleksy
McBearson doszedł do siebie i zwrócił się do otępiałych przeciwników:
- Nie jesteśmy waszymi wrogami! – potem krótko rzucił do Callahana. - Co robimy?
- Lepiej, żebyście rzucili te gnaty, bo zrobię to samo z wami! - warknął Callahan, pozornie nie zwracając uwagi na Anglika..
Napastnicy rzucili posiadane rewolwery i strzelby na ziemię, jak najdalej od siebie. Sage i Bean ruszyli pozbierać arsenał, robiąc groźne miny.
- McBearson, pomóż wstać mojej żonie. Wy dwaj, jak skończycie, to zwiążcie ich - polecił Callahan, trzymając wszystkich ma muszce.
McBearson postawił Kitty na nogi, zgodnie z życzeniem Callahana. Dziewczyna trzęsła się jednak tak bardzo, że Anglik objął ją wpół, obawiając się, że inaczej znowu będzie musiał ją podnosić.
Tymczasem pozostała trójka zajęła się bandytami, wiążąc ich starannie. Gdy już wszyscy znaleźli się w jednym miejscu, Callahan zostawił Beana i Sage’a na straży i podszedł do Kitt. Objął dziewczynę i mocno przytulił, czując jak drży.
- Kochanie, widzę że od ślubu strasznie u ciebie z nerwami - rzucił Bean, odpalając cygaro.
Callahanowie zgodnie zignorowali kanciarza. Po chwili odsunęli się od siebie i spojrzeli na resztę.
- Napadliście na wóz z trzema osobami. Gdzie jest trzecia, śmiecie?! - warknął Callahan.
- A żyje - odparł jeden z bandytów.
McBearson starannie wyczekał na chwilę, kiedy to Callahan skończy się zajmować żoną i wskazując palcem na ciało ogromnego człowieka, który był niedźwiedziołakiem, zapytał:
- Panie Callahan, skąd tacy się biorą, na Boga?!
- Nie teraz - odpowiedział krótko Callahan, a podchodząc do tego rozmowniejszego bandyty, rzucił. - A gdzie jest?
- Trzymam za słowo – mruknął Anglik.
- W naszym obozowisku... – powiedział niedoszły napastnik, uśmiechając się znacząco.
- A gdzie to obozowisko? - spytał McBearson,
- Tam - bandyta gdyby mógł, pokazałby ręką, ale tak tylko machnął głową. Na północ.
- Kim jest ta trzecia osoba? - zapytała Kitt, nabierając nagle pewności.
- I kim były dwie poprzednie? – uzupełnił McBearson.
- Ty, co on mówi? - zapytał jeden bandyta drugiego.
- No, jak któryś z was ze mną pójdzie, to przyprowadzimy tę dziewkę... – rzucił od niechcenia udzielający się bandzior.
- Trzecia osoba to kobieta? - McBearson machnął przed nosem bandziora swoim rewolwerem.
- Chyba oczywiste, nie? Skoro żyje - warknęła Kitty. - Jaki mieliby pożytek z mężczyzny?
- Daleko ten obóz? – spytał Callahan.
- A jakieś pół godziny stąd...
- No to w takim razie, niech dwóch panów zrobi porządek z tym... - McBearson spojrzał na ciało niedźwiedziołaka - z tym... czymś... Panie Bean, może pan podać im łopatkę i zagonić ich do pracy?
Bean tylko spojrzał na niego. Gdyby wzrok mógł wyrażać powątpiewanie w czyjeś zdrowie psychiczne, to właśnie wyrażało spojrzenie kanciarza.
- John, idę z tobą - powiedziała nagle Kitt, nie zwracając uwagi na żadnego z nich. - Jeśli tam jest jakaś dziewczyna, mogę się przydać...
- Tak, masz rację - zgodził się Callahan - Czy to jest cała wasza banda, czy został ktoś jeszcze w obozie? Nie zostawiliście przecież tej dziewki samej, co? - zapytał jeszcze raz bandytów.
- No to się zobaczy - zaśmiał się jeden.
- Odpowiadaj grzeczniej bandyto! – upomniał go McBearson.
Bean tymczasem podszedł do Johna i szepnął mu coś na ucho, na co Callahan kiwnął głową. Kanciarz podszedł do zwłok, wyjął nóż, po czym przebił nim szyję trupa tam, gdzie łączyła się z czaszką. McBearson obserwował poczynania Beana ze skrzywieniem.
Kitt tymczasem odciągnęła kurek rewolweru, przyłożyła lufę do głowy tego najbardziej rozgadanego bandyty i zapytała grzecznie.
- Ilu?
- Pani Callahan.. Spokojnie.. Oni są bezbronni - szepnął jej na ucho McBearson.
- Panie McBearson, nie interesuje mnie to – oznajmiła lodowato dziewczyna.
- Jak sobie pani życzy... - odparł grzecznie Beniamin i odsunął się na bok.
- McBearson, nie przeszkadzaj nam. Jak chcesz się na coś przydać, to sam wykop grób - syknął Callahan.
- Nie, dziękuję... Od tego są grabarze... Albo ludzie wyjęci spod prawa... - odparł grzecznie Beniamin.
- No, więc jak? - spytała Kitt. - Albo pożegnaj się z... - zjechała lufą w dół - kolankiem...
- No dobra, dobra, nie strzelaj! Jeszcze nas pół tuzina zostało w obozie! - złamał się bandyta.
- Zwykłych czy tych... jakiś? - Kitt machnęła w stronę truchła niedźwiedziołaka w formie ludzkiej.
- Zwykłych - powiedział, nie spuszczając wzroku z jej kolta.
- John? - powiedziała pytająco Kitt. - Idziemy?
- Dobra. Ja, McBearson i Kitty pojedziemy tam z jednym więźniem. Wy dwaj przypilnujecie reszty - zadecydował Callahan.
- Dlaczego ja? - zaprotestował Bean.
- Bean, bo tak - syknęła Kity.
- Jak sobie pan życzy, panie Callahan – powiedział spokojnie McBearson..
- Nie dostaniecie się tam konno - powiedział inny z bandytów.
Callahan podszedł do Beana i szepnął mu coś na ucho, a ten skrzywił się z początku, po czym pokiwał w końcu ze zrezygnowaniem głową.
- No a dlaczego nie? - spytała Kitt. - Skoro wy mieliście konie?
- My konie trzymamy w szopie pięć minut drogi stąd - pośpieszył z odpowiedzią pierwszy.
- Dobra, to pojedziemy wszyscy do szopy i tam zostawimy więźniów - zadecydował Callahan.
- Oczywiście, kochanie - powiedziała spokojnie Kitt.
- Jak pan sobie życzy, panie Callahan. - dodał McBearson.
Odwiązali konie i ustawili bandytów w szyku. Zanim jednak ruszyli w stronę wskazanej stajni, Kitty podeszła do zwłok niedźwiedziołaka i szybko podpaliła leżące truchło. Odwróciła się na pięcie i podeszła do reszty.
Gdy jechali w stronę szopy, do Kitt i Callahana podjechał McBearson.
- Panie Callahan, wracając do mojego wcześniejszego pytania, odnośnie tego ... czegoś, co przypomina niedźwiedzia. Może mi pan powiedzieć, skąd takie potwory się tutaj biorą?
- Panie McBearson... Pan jest tutaj, by zapolować na wampira i pan jeszcze zadaje takie pytania? - odpowiedział mu cichym głosem Callahan.
- Cóż... Wampiry to troszkę inna sprawa... Niemniej jednak to stworzenie mnie zaskoczyło i nie ukrywam, że widziałem je pierwszy raz... Nie było to miłe doświadczenie...
Callahan wzruszył ramionami i przytulił żonę do siebie.
McBearson, widząc, że to już koniec tego tematu, jakby się zachmurzył i ruszył przed siebie.
- Palant - mruknęła cicho Kitt, przytulając się do Callahana.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Śro 12:21, 23 Sie 2006    Temat postu:

Szopa była niewielka, ale za to dość solidna. Nawet obfite w ostatnich tygodniach deszcze nie zdołały sprawić, by zrobiony z prymitywnie obrobionego drewna dach nie zaczął przeciekać. Konie bandytów zaniepokoiły się, gdy dość spore towarzystwo wparowało do środka. Niemniej jednak udało się obok nich umieścić wierzchowce drużyny, a pod przeciwległą ścianą usadzić bandziorów. Kto zresztą nie chciał usadowić swego siedziska dobrowolnie, temu pomógł poirytowany czymś Bean.
John i Kitty szybko zrobili przegląd uzbrojenia, McBearson dołączył do niech po krótkim wahaniu. W końcu podniósł na nogi rozmownego pana i popchnął go w stronę polany. Callahanowie bez słowa poszli za nimi.
Mężczyzna jednak nie poszedł stricte na polanę, lecz skręcił w prawo, gdzie po kilku minutach spokojnego marszu zobaczyli strome wzniesienie. Rzeczywiście, konie nie miałyby szans wdrapać się po tej mocno skalistej ścieżce, dodatkowo niemożebnie śliskiej i obfitującej w zdradliwie pokryte mchem kamienie. Kitt i McBearson, nieprzyzwyczajeni w gruncie rzeczy do takich forsownych marszów, po chwili zostali z tyłu, klnąc pod nosem i łapiąc oddech. Callahan uśmiechnął się lekko i nie spuszczał oczu z więźnia. Ten rozglądał się bystro na prawo i lewo, zwłaszcza w chwilach gdy słyszał kolejne niecenzuralne wyrażenie byłej dziennikarki i chrząknięcia Anglika. Na nieszczęście dla niego, Callahan, gdy tylko zauważał dziwne zapatrzenie i wahanie „przewodnika”, szturchał go obrzynem, niezbyt delikatnie dając mu do zrozumienia, że w wycieczce bierze udział ktoś, kto nie ma problemu z utrzymaniem tempa.
- Jeszcze chwilkę - gdy teren zaczął wyglądać na bardziej płaski, koleś strzyknął śliną i splunął.
- Zachowuj się przy damie, bandziorze! - fuknął na niego z tyłu McBearson.
Kitt westchnęła. Uspokoiła oddech i dogoniła męża. Stanęła przy nim dokładnie w chwili, gdy z przodu usłyszeli czyjś zaniepokojony głos:
- Kto tam?
Callahan szturchnął więźnia znacząco obrzynkiem.
- A ja... Z towarzystwem... - odwrzasnął bandzior z paskudnym uśmieszkiem.
- Oj facet, jaja ci się znudziły? - warknął Callahan.
- No co - uśmiechnął się tamten. - Powiedziałem, że ja, nie?
- Idziemy – Strażnik szturchnął go ponownie.
- Poczekaj, John - zatrzymała go Kitt. - Z towarzystwem czyli...?
- Z nami...? – Callahan spojrzał na dziewczynę z lekkim zniecierpliwieniem. Kto jak kto, ale ona język angielski powinna znać całkiem nieźle. Mimo pewnych dziwnych wariacji gramatycznych, które wytykał jej Roundtree.
- Co on? O swoich kumplach mówi per „towarzystwo”? – wyjaśniła spokojnie jego małżonka.
- Coś mącisz, bandziorze... - syknął McBearson.
Callahan westchnął i walnął więźnia obrzynem w ciemię. Gdy ten zwalił się na ziemię, towarzysząca mu trójka obojętnie ruszyła ostrożnie naprzód. Oczywistym było, że do czegoś dochodzą, bo drzewa zaczynały się przerzedzać, ukazując małą leśną przecinkę. Sądząc po ilości niewykarczowanych pniaków na polanie, otwarta przestrzeń była dziełem bandytów. Drzewo zużyli do budowy czterech schronień, ni to szop, ni to szałasów. Jednak mimo poprzednio słyszanego głosu nie widzieli tutaj nikogo. A to było ze wszech miar niepokojące.
- Co jest... - powiedział Beniamin, dobywając broń.
- John? - rzuciła pytająco Kitt.
- Rozs... znaczy... rozejdźmy się - szepnął Callahan, wyciągając rewolwery.
Kitt poszła za przykładem towarzyszy i po chwili trzymała już oba Frontiery.
- Dobrze. W którą stronę się udacie? - zapytał cicho Callahana McBearson.
- Ja na lewo... – zadecydowała Kitty.
Nie oglądając się na resztę skręciła w lewo, ostrożnie stawiając kroki i rozglądając się nerwowo. Callahan spokojnie ruszył prosto, pozornie nie zwracając uwagi na małżonkę. Zdziwiony tym w sumie Mc Bearson poszedł w prawo.
Żadne z nich nie napotkało w lesie na konkretnego przeciwnika. Gdy z trzech stron wyszli na polankę, również nie zauważyli nikogo. Zdawali sobie jednak sprawę z tego, że towarzyszący im bandzior ewidentnie kogoś ostrzegł. Raczej nie te szopy... Chyba że one mówiły basem...
McBearson jako pierwszy stanął obok wyglądającego na niezbyt porządne schronienia. Nabrał powietrza i popchnął drzwi. Stanął w drzwiach i niemal równocześnie rozległ się strzał. Kula trafiła Anglika w bok. Syknął z bólu, próbował się odgryźć, jednak dopiero jego trzeci strzał wyłączył bandytę z walki.
Gdy Kitt usłyszała znajomy odgłos, przykucnęła przy szopie, przy której się właśnie znajdowała. Wychyliła ostrożnie głowę i odetchnęła, gdy zobaczyła jak John wykonuje podobny manewr. Gdy usłyszała triumfalny okrzyk okraszony dziwnym akcentem, uznała, że z jatki żywy, a przynajmniej zwycięski, wyszedł McBearson i przestała sobie nim zaprzątać głowę. Wparowała do szałasu obok niej, zakładając, że jeśli ktoś tam by sobie znalazł przytulny kącik, raczej wyglądnąłby upewnić się, że wszyscy napastnicy zeszli z tego padołu. Tudzież że znajdują się przy tamtym szałasie... Jej przypuszczenia okazały się całkiem słuszne – w owym drewnianym baraczku oczom jej ukazały się tylko skłębione szmaciane barłogi i kilka beczek zawierających coś, co sądząc po zapachu, zmarło dawno dawno temu. Zmarszczyła nos, wybiegła z szałasu i ruszyła w stronę tego, który dotychczas nie był obstawiony przez żadne z nich.
Nie mogła więc zauważyć, jak za plecami Callahana z szałasu wychynęła nieogolona gęba kolejnego z bandziorów, ewidentnie potwierdzając przypuszczenia socjologiczne Kitty. Gdy ujrzał przyczajonego na lewo od niego obcego, strzelił w jego kierunku. Zdołał jednak tylko ostrzec Johna, który zareagował dość instynktownie. I śmiertelnie.
McBearson sycząc z bólu wszedł do szopy, w której o mały włos nie stracił życia. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się już do mroku panującego w środku, zobaczył kilka rozgrzebanych barłogów, kilka drewnianych skrzyń i bandziora w lewym rogu, jęczącego żałośnie i ręką próbującego zatamować upływ krwi. Szybkim kopnięciem usunął z zasięgu jego ręki leżącego na ziemi kolta, po sekundzie jednak wymierzył ponowne kopnięcie w szczękę bandziora, pragnąc go uciszyć. Skutecznie.
Katherine przyklękła przy wejściu do czwartego szałasu, starając się otworzyć drzwi tak, by w nich jednak nie stać jak sierota. Zanim jednak zdążyła je uchylić, z trzaskiem walnęły w przeciwległą ścianę, popchnięte przez mieszkańca owej szopy. Dziewczyna zastygła, próbując jednocześnie stopić się w jedno ze ścianą, by uniknąć kuli. Na szczęście dla niej mężczyzna był tak zaskoczony obsadzeniem kobiety w roli napastnika, że nawet nie wycelował porządnie. Kitt wrzasnęła, ogłuszając go na chwilę, niezbędną jej na naciśnięcie spustu. Bandzior upadł, w sposób dobitny wyrażając się raczej niepochlebnie o przodkach pani Callahan.
- Twoi też - warknęła Kitty.
Nie wyglądał jednak na zniechęconego do walki, a w drugiej ręce kurczowo ściskał rewolwer. Dziewczyna nie zastanawiała się długo, zrobiła długi krok, zbliżyła lufę i wystrzeliła, nawet nie patrząc. Facet znieruchomiał.
Gdy John usłyszał wrzask Kitty, zerwał się natychmiast, jednak zanim zdążył zlokalizować żonę, stanął oko w oko z kolegą zastrzelonego przed chwilą bandziora. Rezultat starcia był dość oczywisty. Nawet mimo tego, że tamten wyciągnął nóż. Po chwili nie miał już ani broni palnej, ani białej.
Ponieważ słyszał już odgłosy frontiera, był pewien, że Kitt jest w miarę cała. Mógł się więc zająć bandziorem bardziej konkretnie. Uniósł wzrok i spojrzał bezlitosnym spojrzeniem na stojącego przed nim bandytę.
- Poddaj się, śmieciu - warknął, wpychając mu lufę rewolweru pod brodę.
Bandzior wydał z siebie jakieś dźwięki, z których można było wywnioskować, że błaga o litość. Callahan pchnął go do przodu.
Tymczasem Kitt, pewna raczej, że Johnowi nic nie jest, zajrzała do szopy, przy której się znajdowała. Ani żywej duszy, za to dosyć sporo skrzynek i butelek. Zapasy, przemknęło jej przez myśl. Wyszła ze środka czym prędzej, zmierzając w stronę Johna.
Ten wyszedł z drugiej chaty, prowadząc przed sobą żywą tarczę. Zza jego pleców wyłonił się McBearson, również wlekąc za sobą swoją ofiarę. Gdy już ją zaciągnął pod stopy Callahana, odwrócił się, pozornie nie zwracając na nich uwagi i ruszył w poszukiwaniu ognia i wody, niekoniecznie zdając sobie sprawy z tego, jak prymitywne jego potrzeby mogłyby się komuś w tym momencie wydawać. Za jedną z chat znalazł trochę chrustu i beczkę z deszczówką.
- A gdzie dziewczyna? - krzyknęła Kitty.
Bandyta poczuł się nagle zmotywowany do udzielenia odpowiedzi przez szturchającą go lufę rewolweru Callahana. Nic tak nie skupia myśli jak świadomość, że od pocisku kaliber .45 dzieli tylko pięć cali lufy...
- E.. no... Ona nie żyje... - wydusił z siebie w końcu.
- Jak to nie żyje? - zapytała lodowato Kitt, podchodząc do nich.
Callahan dzikim uderzeniem na odlew powalił bandziora na ziemię. Kitt odciągnęła kurek spustowy i wycelowała w stronę bandyty. Konkretnie w stronę jego klejnotów. Wystrzeliła.
- Pieprzone bydlaki - warknęła.
- Słyszałeś ten dźwięk? Witaj w cudownym świecie altów i sopranów - Callahan sucho poinformował bandziora.
Ten jednak nie zareagował. Chwilowo przebywał w cudownym świecie nieświadomości.
W tym samym czasie absolutnie nieporuszony McBearson rozpalił małe ognisko i zdezynfekował nad ogniem swój nóż. Oczyścił wodą ranę, na szczęście niespecjalnie groźną i zaciskając zęby, wypalił ranę. Właściwie miał poprosić Kitt, by się odwróciła, ale uświadomiwszy sobie, co ona przed chwilą zrobiła, zrezygnował. Jeśli jednak sądził, że Callahanowie zainteresują się nim w jakikolwiek sposób, był w błędzie. Oboje uznali, że skoro jest w stanie się sobą zająć, nie mają najmniejszej potrzeby niańczyć McBearsona.
Kitty odwróciła się w stronę ofiary Anglika.
- Gdzie jest tamtych dwóch?
- Nie ma... tu.... żadnych innych... poza nami... - wyjęczał tamten.
- Co z nimi robimy? - zapytała Kitt, której nadal się bardzo nie podobała różnica w zeznaniach bandziorów.
- Zabierzemy ich na dół. Jeżeli przeżyją podróż... zawisną – wzruszył ramionami Callahan.
- No, ja ich opatrywać nie zamierzam... - syknęła.
- Ale przedtem... powiedzą nam, kiedy ich kolega zaczął się kumplować z niedźwiedziami – kontynuował spokojnie John, przyklękając przy swojej ofierze i zaczynając opatrywać jej rany.
- Jedno kolanko, drugie kolanko i powiedzą - furia w jej oczach bynajmniej nie wygasała.
McBearson tymczasem skończył zajmować się swoją raną, opatrzył ją, w milczeniu obserwując poczynania Callahanów. Opatrzył ranę, ubrał się i w milczeniu podszedł do Johna i Katherine.
- Dobra, koleś, po pierwsze, gdzie jest ciało dziewczyny, po drugie, skąd się wziął ten niedźwiedziołak? – wyparowała Kitty.
Callahan wstał. Sięgnął do beczki z deszczówką, stojącą koło szałasu i wymył zakrwawione ręce.
- Nic wam nie powiemy - wyjęczał ten, któremu Strażnik właśnie uratował życie.
- Mogę odwiązać ten bandaż w przeciągu dziesięciu sekund. Ty jednak będziesz umierał wtedy o wiele dłużej. Będziesz patrzył, jak z każdą kroplą uchodzi z ciebie życie i będziesz zbyt słaby, by temu zapobiec. - Callahan wpił w bandytę świdrujące spojrzenie. - A teraz jeszcze raz... Powiesz tej pani, co chce wiedzieć?
- Dziewczynę zakopaliśmy w lesie. Myśmy jej nie zabili. Sama się zabiła.
- Na wszelkie diabły tego świata! Wy gnojki! - syknął Beniamin.
Kitt wbiła paznokcie w zaciśnięte pięści. Wprawdzie miała ochotę wpakować panu następną kulkę, ale coś jej mówiło, że mężowi mogłoby się to wybitnie nie spodobać.
- A Kev... Niedźwiedź... To brat Mike'a... Tego, co go ta suka wykastrowała... – kontynuował zeznania bandzior.
Za dość nieparlamentarne określenie pani Callahan McBearson odruchowo wbił stopę w podbrzusze mówiącego. W tej samej sekundzie John nastąpił mu na rękę.
- Z kulturą, gnojku... – wycedził Beniamin.
- Ta dama, którą właśnie obraziłeś, jest moją żoną - zauważył chłodno Strażnik.
Ostra reakcja obu stróżów prawa pozbawiła bandytę głosu. Przytomności zresztą też. Cała trójka stała przez chwilę zbyt wściekła, by w ogóle rozmawiać.
- Ja nie wiem, czy chcemy ich ciągnąć ze sobą - wysyczała Kitt, jak zwykle pierwsza do drastycznych decyzji.
- Ognisko jeszcze nie dogasło, pani Callahan... – dodał znacząco McBearson.
- Weźmiemy ich ze sobą z jednego, prostego powodu - zaczął Callahan.
- Niby? - Kitt uniosła brew.
- Ponieważ jesteśmy od nich lepsi.
Kitty miała ochotę coś powiedzieć, ale zrezygnowała. Dyskutowanie z Callahanem na pewne tematy mijało się z celem i przypominało próbę zatrzymania już wystrzelonego pocisku.
- Co teraz, panie Callahan? – do podobnych wniosków doszedł zapewne Anglik.
- Teraz... Wyniesiemy z szałasów wszystko, co wygląda na ich łupy. Pozbieramy i spalimy ich broń. Zniszczymy amunicję. Coś jeszcze przychodzi ci na myśl, kochanie? - zapytał Kitty.
- Zwłoki.. - odparła lakonicznie.
- Hmm.. Nie lepszym pomysłem byłoby wziąć tę amunicję? O ile będzie pasowała kalibrem do naszych broni? – zastanowił się McBearson.
- Jeżeli panu brakuje... – powiedział spokojnie Callahan, znacząco spoglądając w stronę rewolwerów McBearsona. Czy mu się wydawało, czy jednak rewolwery Adamsa miały amunicję zupełnie innego kalibru niż ta używana przez bandytów?
- Powoli mi się wykańcza... – Beniamin chyba jednak nie zrozumiał spojrzenia Johna.
- Więc proszę bardzo...
- Dziękuję uprzejmie. Zatem do dzieła. - powiedział McBearson i i metodycznie zabrał się za wykonywanie poleceń Callahana.
Kitty ruszyła w przeciwnym kierunku, a przechodząc koło ofiary Angola nie mogła się powstrzymać, żeby go nie kopnąć.
- Mój ma przestrzelony łeb, ale nie wiem, jak twój – kontynuowała poprzednią myśl. - Jeśli coś tutaj powoduje powstawanie niedźwiedziołaków..
Nie doczekała się jednak odpowiedzi na coś, co było zbyt oczywiste. Przed dobry kwadrans byli zajęci wytrząsaniem łupów z beczek, skrzynek i różnych innych indywidualnych schowków. Ku pewnemu zaskoczeniu Kitty w posłaniach nie było tyle robactwa, ile się spodziewała, ale i tak zarzuciła tę niewdzięczną rozrywkę, widząc że spragniony amunicji Anglik metodycznie przetrząsa każdy zakamarek obozowiska. Kiedy stało się jasne, że nic nie znajdzie, zaklął pod nosem i zabrał z rosnącego powoli stosu nóż. Callahan wziął jakiegoś zdobycznego colta i przestrzelił głowę swojej poprzedniej ofierze, wlekąc ją również na stos. Dziewczyna starannie oddzieliła rozmaite dobra materialne od zapasu żywności – starego chleba, mięsa, zapuszkowanej fasoli i kiepskiej, sądząc z zapachu, wódki. Callahan spojrzał na nią z zagadkowym uśmiechem i spoglądając w stronę oprzytomniałych bandytów, powoli wylewał zawartość butelek na ziemię.
- Zostaw jedną butelkę, będzie się lepiej palić - mruknęła Kitt.
Gdy już wszystko znalazło się na środku obozowiska, John pozbierał broń i starannie zaczął przeglądać rewolwery w poszukiwaniu użytecznych peacemakerów w dobrym stanie. Było ich jednak niewiele, panowie ewidentnie polegali na sile perswazji niedźwiedziołaka. Wykopał niewielką dziurę w ziemi i wrzucił doń broń. Kiedy już skończył, skinął głową w stronę Kitt. Ta spokojnie odwróciła się tyłem do Anglika i podpaliła stos rzeczy, po czym szybko odsunęła się w stronę lasu, gdy ogień doszedł do zabłąkanej amunicji.
- Czy mogę wziąć te zapasy fasoli? Myślę, że mogą się przydać w podroży... - zapytał Callahana McBearson.
- Jak najbardziej. Weźmiemy całą żywność, która jeszcze... się nie porusza o własnych siłach – dodał, uśmiechając się w stronę Kitty.
- Trochę tego będzie - mruknęła ponuro.
- Oczywiście... Zatem część zapakuję do swojego ekwipunku, a część zostawię wam do spakowania. Podzielę oczywiście uczciwie, panie Callahan. - oświadczył McBearson, po czym wziął się za przeglądanie żywności.
- Mamy dużo tragarzy, moja droga – powiedział spokojnie John.
- Gorzej, że trzeba będzie ich pilnować... – Kitt zdradzała tendencje do czarnowidztwa.
- Damy im dobitnie do zrozumienia, że pojęcie „zastrzelony podczas próby ucieczki” jest nam doskonale znane – Callahan pogładził Kitt po policzku..
McBearson na te słowa jedynie się uśmiechnął.
- Nie sądzę, by byli w stanie uciekać - powiedziała Kitt. - I to jest nasz problem...
- Przecież mają na dole konie, prawda? – uśmiechnął się John.
- Ta, ale musimy ich jakoś sprowadzić... – westchnęła.
- Jak już mówiłem... albo zejdą, albo zostaną... na stałe – skwitował Callahan.
Kitty wzruszyła ramionami.
- Ty tu rządzisz kochanie...
Callahan uśmiechnął się półgębkiem. Gdy ogień zaczął przygasać, wskazał McBearsonowi beczkę z deszczówką. Anglik bez słowa uporał się z wyznaczonym zadaniem. Przez chwilę stali z daleka przyglądając się jedynie zgliszczom i szopom, po czym Callahan starannie wycelowanym kopniakiem postawił bandziorów na nogi, a żeby im za lekko nie było i żeby nie myśleli o ucieczce, obciążono ich prowiantem. Ich własnym prowiantem zresztą. Niestety, ich stan nie pozwalał na wpakowanie im na plecy całości zapasów, toteż panowie solidarnie podzielili między siebie resztę, kobiecie polecając mieć oko na więźniów. Wprawdzie bardziej wyglądali na gotowych do zejścia z tego świata niż na ucieczkę, ale lepiej było mieć oczy otwarte.
Weszli do lasu i szli bardzo wolno w dół zbocza. Ledwie jednak zaczęli schodzić, Beniamin stanął jak wryty i wymamrotał.
- Hej! A gdzie ten bandzior, którego potrącił obrzynem pan Callahan?
Callahan strzelił palcami.
- Przewodnik! – syknął. - Zapomnieliśmy o przewodniku!
- Nie ma go... O cholera! - Kitt rozejrzała się dookoła.
- Zostańcie tu i przygotujcie do drogi. Ja pójdę po jego śladach - zadecydował Callahan.
- Idę z tobą - powiedziała Kitt.
- To może lepiej wszyscy idźmy? – zaproponował McBearson. – A panom się głupie pomysły z głowy wybije...
Zanim jednak którekolwiek z nich przystąpiło do realizacji zamierzeń, usłyszeli znaczące chrząknięcie dochodzące od strony Kitt.
- Chyba nie musimy - powiedziała wolno.
Zza drzew wysunęły się trzy osoby z gnatami w dłoniach. Nie było ich widać poprzednio, zasłoniły ich od góry korony drzewek i zarośla. Jednym z niespodziewanych napastników był ich poprzedni przewodnik, który uśmiechał się szeroko, celując starannie w Callahana.
- Rzućcie broń - powiedział jeden z jego towarzyszy.
McBearson wymamrotał przez zaciśnięte zęby:
- Poddajcie się w imię sprawiedliwości!
Jak łatwo się było domyślić, panowie skwitowali owo wezwanie radosnym rechotem. Śmiech uwiązł im w gardłach, gdy niezauważalnym ruchem Callahan wyciągnął oba peacemakery i wystrzelił. Jeden zgiął się w pół i wypuścił broń. Następny, tak zaskoczony podziurawieniem mu odzieży i skóry, niecelnie wystrzelił w stronę Anglika. Trzeci nie zdążył poprawić po koledze, bo padł po strzałach Kitt. Cała trójka zastygła, gotowa do strzału, jeśli byłoby to konieczne, ale panowie nie stawiali już byt wielkiego oporu. Zwłaszcza że pierwszy nawet nie był w stanie broni utrzymać. Callahan skrępował ich szybko zaimprowizowanymi więzami, a następnie zostawił wraz z żoną. Obaj z McBearsonem zawlekli ciało trzeciego bandyty do obozu i dopilnowali spalenia ciała.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Śro 14:08, 30 Sie 2006    Temat postu:

Gdy cała siódemka wróciła do prowizorycznego obozu pod stajnią bandytów, ich zaskoczonym oczom ukazał się Mike Sage stojący ze zrezygnowaną miną z buntline’em w garści. Skinął głową na widok powracających przyjaciół i kilku nowych nieprzyjaciół.
- A gdzie pan Bean? – zapytał zaskoczony McBearson.
- A Bean tam leży, baran jeden - warknął Sage, wskazując za siebie.
Przy wejściu do stajni leżał dziwnie bezwładny kanciarz. Kitt zaklęła pod nosem, zostawiając Johna i Beniamina w roli opiekunów smutnych, ledwo trzymających się na nogach panów i ruszyła spokojnie w stronę Beana.
- Co się stało? – zapytał zdziwiony McBearson.
- Dał się zaskoczyć... Odwrócił się do nich plecami i dostał w łeb. Szczęśliwie byłem na tyle blisko, że skończyło się na solidnym siniaku. No i chwilowo nie brzęczy za uszami, ale oddycha – wyjaśnił lakonicznie Sage.
- Patałach - mruknął Callahan.
- Nie patałach, kochanie - powiedziała spokojnie Kitty. - To po prostu John Bean...
Podeszła do kanciarza i spróbowała go ocucić. Średnio delikatnie, więc panowie byli przekonani, że prędzej słońce wzejdzie na zachodzie niż chłopak wstanie. Wzruszyli ramionami i średnio subtelnie wrzucili swoich więźniów do szopy. Callahan zaczął szukać solidniejszych lin, niż te, którymi bandyci dotychczas byli związani. Lekko zaskoczył go stłumiony jęk dochodzący od strony wejścia, więc wyjrzał na zewnątrz i ujrzał Beana idącego chwiejnym krokiem w stronę swojego wierzchowca. Gdy już dotarł do swojego celu, wyciągnął z juków flaszeczkę i łyknął potężny haust niezawodnego środka na ból głowy.
McBearson spojrzał na niego ironicznie i również wszedł do stajni. Spojrzał na Callahana, popatrzył na czterech nowych jeńców i domyślił się, czego szuka Strażnik. Kopniakiem przesunął kilku bandziorów i zaczął metodycznie przeszukiwać przestrzeń za żłobami.
Kitt stała pod stajnią, z ironicznym uśmieszkiem spoglądając na kanciarza, który z kolei starannie unikał jej wzroku. W pewnym momencie uznała, że chyba jednak wystarczy tego dobrego i postanowiła uzyskać istotniejsze informacje niż wyzwiska, którymi mógł uraczyć ją Bean.
- John, zjeżdżamy na dół czy nocujemy tutaj?
Callahan zamyślił się głęboko.
- Zostajemy tutaj na noc - zadecydował w końcu.
- Jesteś pewien? - uniosła brew.
Zanim zdołał wydobyć z siebie głos, zza bandziorów wyłonił się triumfujący McBearson z dwoma mocnymi, całkiem nowymi linami. Dumnym gestem pokazał łup Callahanaowi. Ten skinął głową i odpowiedział Kitty.
- A co, mamy się z nimi użerać pod gołym niebem? Tego bym chciał... znaczy, to chciałbym ograniczyć do minimum. Ty nie?
- Ja się nigdzie nie ruszam. Łeb mi pęka – Bean zdążył już do nich dołączyć.
Stał teraz tuż obok Kitty w wejściu do stajni i usiłował wyglądać lepiej niż się czuł.
- Nieuwaga, Bean, boli... – dziewczyna nie mogła sobie odmówić wyzłośliwienia się na kanciarzu.
McBearson nieznacznie się uśmiechnął, słysząc uwagę Kitty.
- Tak samo jak złamane serce, a od tego się nie umiera – odgryzł się Bean.
- Biedaku, ile już masz tych złamanych serc na sumieniu? - zakpiła Kitty.
- Zdziwiłabyś się, słonko, ale to temat na dłuższą rozmowę. I pewnie nie z tobą – syknął.
- Raczej dłuższe żale – uśmiechnęła się Kitt i odeszła rozpakować rzeczy, szykując się do spędzenia kolejnej nocy pod gołym niebem.
McBearson podał Callahanowi liny, podczas gdy Strażnik szukał jeszcze dodatkowych. Przez chwilę Anglik stał i przyglądał się mu z zaskoczeniem. Nowych więźniów było tylko czterech, z czego żaden z nich nie był w stanie uciec zbyt szybko i niepostrzeżenie. Na co Callahanowi było tyle liny? Nie zdołał jednak odpowiedzieć sobie na to pytanie i wyszedł ze stajni. Powoli i metodycznie zaczął rozkładać swój ekwipunek tuż pod stajnią, tak, by zasłaniał go jeszcze dach.
- Kto pierwszy będzie pełnił wartę? Ja mogę, jeśli nic nie macie przeciwko temu... – zaproponował.
- Nie – odparł krótko Callahan.
- No to ja tym razem jestem ostatni – skwitował Bean, przyglądając się poczynaniom towarzyszy.
- Dobrze, zależy mi na to, by być pierwszym... Jestem trochę niewyspany, a mam jeszcze coś do napisania. Więc jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, pani Callahan – zawiesił głos Beniamin.
- Poemat w trzech strofach? - uśmiechnęła się Kitt, jednocześnie zastanawiając się, dlaczego Anglik się jej właściwie tłumaczy.
- Nie poemat, pani Callahan.. List do żony... - odparł uprzejmie McBearson.
- Wyjechał pan do Ameryki zostawiając żonę? - zdziwiła się Kitt. - Hmmm, odważnie...
- Owszem.. Obowiązki niestety są najważniejsze... I dziękuję...
Beniamin wyjął już papier i przyrządy do pisania, nie zwracając uwagi na ogłupiałe miny dziennikarki i kanciarza. Oboje solidarnie patrzyli to na siebie, to na Anglika z niedowierzaniem w oczach. Czy im się wydawało, czy on naprawdę nie zrozumiał ironicznej uwagi Kitty? I jeszcze wziął to za dobra monetę?
- Bean, mógłbyś mi pomóc? – zapytał spokojnie Callahan, co skutecznie wyrwało oboje z osłupienia.
Dziewczyna zabrała się za organizowanie obozowiska, z uroczego poranka wnioskując, że chyba tylko ona i Callahan potrafią porządnie zająć się tym chaosem, jaki wprowadzali ich towarzysze. Obaj Strażnicy Teksasu tymczasem ustawili bandziorów w ładny szereg i starannie ich wiązali, najpierw krępując ręce, a potem przerzucając linę przez belkę w dachu, tak, by stali lub siedzieli z rączkami uniesionymi do góry. Liny na szczęście wystarczyło, co sprowokowało Beana do złośliwej uwagi, że wystarczyłoby jej jeszcze na kilku. Callahan spojrzał na niego z rezygnacją, żonie pozostawiając uwagę, że tych kilku wystarczyło, by go załatwić.
- Facet, czyś ty zwariował? - zapytał jeden z bandytów, uświadomiwszy sobie wreszcie, że będzie zmuszony całą noc stać w szalenie niewygodnej pozycji.
- A co, uważasz, że z racji twojego zawodu powinienem traktować ciebie jak angielską primadonnę, szumowino? - zdziwił się Callahan.
- No żesz cholera, przesadzasz, facet... Uczciwie się poddaliśmy!
- Podziękuj swojemu koledze, który próbował nas wykołować – Callahan wskazał ruchem głowy na swojego niedawnego przewodnika.
- Jakie wykołować? Uczciwie was zaprowadził, nie? – zirytował się rozmówca.
- Ta, a później uczciwie próbował nas zdemaskować, a potem zaskoczyć od tyłu, jasne.
Bean słuchał całej rozmowy z lekkim rozbawieniem.
- No, uczciwie, nie? Was trójka była, nie?
- Tak samo jak uczciwie twierdził, że dziewczyna żyje? - zapytała wchodząca właśnie do stajni Kitt.
- A ich. Było. Więcej. - wycedził Callahan.
- Jak się chcesz, facet, bawić w dzielnego wybawiciela dziewic i niewiast - zakpił bandzior, przerywając nagle w pół zdania, gdyż poczuł chłodną lufę rewolweru McBearsona na swoim czole.
Zirytowany Anglik odłożył pisanie listu na swoją wartę, pewien, że nie zdoła się skoncentrować.
- On się nie bawi, on już taki się urodził – wyjaśnił spokojnie Bean, opierając się nonszalancko o ścianę.
- Uważaj na to, co mówisz, łajzo.. - powiedział Beniamin.
- McBearson, odłóż tę broń! Co ciebie napadło? - warknął Callahan.
- Zły wpływ - mruknęła Kitty.
McBearson odczekał krótką chwilę i schował broń do kabury. Odwrócił się w stronę Callahana i warknął:
- Po prostu nie cierpię jak takie łajzy szczekają i pyskują...
- Niedługo przestaną - skomentowała Kitt, wychodząc ze stajni i udając się do lasu po chrust. Tak, zdecydowanie panowie byli bardziej zainteresowani odgrywaniem macho niż konkretnymi zajęciami.
- Scotland Yard szkoli teraz niezłych twardzieli – uznał Bean.
- To nie powód, by od razu sięgać po broń – wycedził John. - A ja myślałem, że Anglicy są bardziej opanowani...
Na te słowa Sage tylko uśmiechnął się ironicznie, ruszając za Kitty w stronę lasu.
- Nic mu się nie stało.. - powiedział na glos Beniamin, a do Callahana szeptem dodał. - Przecież i tak bym nie strzelił... A troszkę strachu i dobrej kultury im nie zaszkodzi, panie Callahan. Nie sądzi pan?
- Przeczy pan samemu sobie - zauważył John.
- Tylko się uczę w tych trudnych warunkach - odparł Beniamin, uśmiechając się.
- Panie porywczy, jak będziesz przebywał z Johnem dłużej, to się nauczysz, że broń wyciąga się z kabury tylko w jednym celu... No w dwóch, jeśli liczyć codzienne małżeńskie rytualne czyszczenie – uśmiechnął się wrednie kanciarz.
- Ależ proszę mi wierzyć... Nie jestem porywczy, ale pewne złe zachowania potrafią mnie wyprowadzić z równowagi, panie Johnie Bean. - odparł całkiem spokojnie McBearson, dyplomatycznie nie zwracając uwagi na złośliwości Beana. - Może być pan o to spokojny, Callahan...
- Więc niech się pan nauczy panować nad swoją dziecinną chęcią używania broni do wszystkiego, włączając w to dłubanie w nosie – podsumował lodowato Callahan.
- A nie, do tego to Londern używał - roześmiał się Bean
McBearson spojrzał na niego z niezrozumieniem w oczach, ale machnął ręką i wrócił do swojego listu. Ewidentnie brakowało mu natchnienia, bo pisał, kreślił, znowu pisał, a w pewnym momencie zapatrzył się na Kitty i Sage’a, solidarnie zajmujących się przygotowywaniem ogniska.
- Kicia, pomóc ci z tym ogniem? Czy dasz sobie radę? – rzucił kpiąco Bean.
- Zgadnij - warknęła Kitty. - Przynieś trochę drewna, a na coś się przydasz - dodała.
- A sarkazm oszczędzaj na te szumowiny - dodał Callahan, kończąc zajmowanie się bandytami i wyłaniając się ze stajni.
- Za dużo wysiłku jak na jeden dzień, poproś męża – wzruszył ramionami i zajął się wyciąganiem swoich rzeczy z juków. Ponieważ jego koń stał już w stajni, z sadystyczną radością deptał po nogach bandytów, nie zważając na ich przekleństwa.
- To może ja to zrobię - zaoferował się Sage, wyjmując Kitt siekierę z ręki. Błysk w jej oczach wskazywał na lekkie zirytowanie, więc należało jej zabrać ewentualne narzędzia zbrodni.
- Bean - Kitt stanęła w drzwiach stajni.- Chyba musimy pogadać... Pozwolisz?
- Ja już wiem, od czego umrzesz, Bean - stwierdził Callahan. - Z lenistwa – spokojnie zaczął pomagać Irlandczykowi.
- Nie, nie pozwolę... A ja też wiem, od czego umrę i wcale mi się do tego nie spieszy – nawet nie spojrzał w stronę dziewczyny.
- A to siedź z tymi bandziorami w stajni... Właściwy człowiek na właściwym miejscu - powiedziała filozoficznie i odeszła, zabierając się za przygotowywanie posiłku dla siebie i męża.
John wstał i podszedł do szopy, podejrzewając nieśmiało, że bez jego interwencji Kitty w końcu zacznie strzelać.
- A posiedzę, może mnie coś więcej powiedzą niż wam, zakichani stróże prawa - dodał z drwina, rzucając koc przed stajnię.
- Odezwał się ten, który nie jest stróżem prawa - powiedziała Kitt, przechodząc obok. - Do osoby, która nią jest - dodała z drwiną.
- Wielkie dzięki, Kitt – warknął Bean.
- Stróże prawa? - zaniepokoił się jeden z bandytów.
- A coś ty myślał, tępaku? Że my tak was z nudów łapaliśmy? - niemal roześmiał się Callahan.
- Ale jak jesteś, koleś, tym nowym szeryfem z Wickham, to tu twoja jurysdykcja nie sięga... – wyjaśnił z szatańskim uśmiechem jeden z bandytów, prawie krztusząc się na skomplikowanym słowie.
Tym razem to McBearson uśmiechnął się ironicznie, natomiast Bean roześmiał się w głos. Callahan skrzywił się i przejrzał zabraną bandytom broń. Spojrzał na towarzystwo z zastanowieniem, po czym rozdał drużynie dodatkowe spluwy. I wprawdzie komuś kobieta uzbrojona we dwa frontiery ze strzelbą u boku przygotowująca kolację, mogła się wydać śmieszna, ale ci panowie widzieli już panią Callahan w akcji. Nie zamierzali się śmiać. Obrzyn Calahana również robił wrażenie. McBearson ostentacyjnie zaczął czyścić podarowaną mu broń.
Po dłuższej chwili wszyscy siedzieli wokół ogniska i jedli w ciszy. Niestety, już wkrótce spokój zakłócili jeńcy, głośno i nieparlamentarnie domagając się wody. Callahan westchnął i poszedł do stajni, z milczącym Sage’em u jego boku.
Robiło się coraz ciemniej, trzask płomieni i płonących drewienek nie był w stanie zagłuszyć szumu gałęzi i typowo nocnych odgłosów. Nie mogli tego nawet dokonać bandyci, choć bardzo się starali, awanturując się cały czas. Cała piątka postanowiła nie zwracać na nich najmniejszej uwagi.
- Pojedyncze warty? - zapytała cicho Kitt. - Nie najlepszy pomysł.
- No to ja wartuję z Sage’em – powiedział spokojnie Bean.
McBearson zrobił zaimprowizowaną pochodnię z jakiejś starej szmaty i grubego konara. Wbił ją przy swoim legowisku.
- John? - rzuciła Kitt. - Razem?
- Oczywiście, kochanie...
Bean uniósł tylko brew i powstrzymał się od komentarza. Oni zaczynali robić się naprawdę nieznośni...
- Dobra, to bierzemy drugą wartę – oznajmił Sage.
- To co? Anglik pierwszy samotnie? – zdziwiła się Kitty.
McBearson skinął głową. Pozostała czwórka starannie przyszykowała sobie posłania i zasnęła zdecydowanie szybciej niż się spodziewali.
***
„Droga Alicjo. To już mój trzeci miesiąc od rozpoczęcia pościgu za mordercą mojej matki. Wydaje mi się, iż jestem na dobrej drodze do unicestwienia tego plugawego zbrodniarza… Wczoraj dołączyłem do dość dziwnej drużyny, składającej się z barbarzyńskiego Irlandczyka, dwóch Texas Rangerów oraz pewnej młodej kobiety, która jest żoną jednego z nich. Obecnie podążamy na południe do Teksasu. Wydaje mi się, iż już jestem blisko zakończenia mojej wyprawy. Tęsknię i bardzo Cię kocham. Niebawem napiszę kolejny list, teraz muszę się skoncentrować na pilnowaniu obozowiska…. Śpij dobrze. Kochający mąż, Beniamin McBearson."
***
Gdy Beniamin obudził Beana, było już koło północy. Kanciarz zwlekł się półprzytomny z posłania i z sadystyczną uciechą otrzeźwił również Mike’a. Ku jego szaleńczemu zdziwieniu, Irlandczyk był całkiem żwawy i wartę zaczął od uważnego obejścia całego obozowiska. Bean zajął się przymusowym uciszaniem nadaktywnych bandziorów. W końcu obaj usiedli przy ognisku, podsycając je uprzednio zebranymi przez Kitt i Sage’a gałązkami.
Bean jednakowoż chwilami przysypiał, zastanawiając się, po co właściwie stróżują we dwóch. Bandyci byli spętani jak bydełko, nie mieli prawa się ruszyć, a do obudzenia reszty na wypadek jakiegoś nagłego ataku spokojnie wystarczyłby jeden. W efekcie zdębiał nieco, gdy Mike drgnął niespokojnie.
- Bean, słyszałeś coś? – zapytał.
Teraz i John zerwał się na równe nogi i wyciągnął frontiera. Usłyszał, podobnie jak Irlandczyk. Hałas dochodzący od strony polany wskazywał na coś, co zdecydowanie zbliżało się w ich kierunku. Małe zwierzę... Wyciągnął z ogniska płonącą gałązkę i rzucił ją w krzaki. Niestety, nie zdołał nic dostrzec, pomijając to, że Mike mruczał pod nosem coś o podpalaniu lasu. Bez sensu, pomyślał irracjonalnie Bean, przecież przy takiej wilgoci...
Niestety, w tej właśnie chwili stało się jasne, że tam w krzakach nie czai się żadne zwierzę. No, chyba że nazwać tak człowieka. Więcej niż jednego, bo ostrożne kroki słychać było z dwóch stron. Bean, jak zwykle od niechcenia, strzelił na słuch w stronę jednego z nadciągających. Sądząc jednak z braku efektu owego strzału, był dość niecelny.
Miał jednak tę zaletę, że obudził McBersona i Callahanów. Cała trójka zerwała się na równe nogi i natychmiast złapała za broń, którą chyba musieli trzymać w ręku podczas snu.
- Co ty robisz, Bean? - spytał zdziwiony Sage.
- Prowokuję... – odparł lakonicznie kanciarz.
- Mmm, że co? - zapytała lekko zaspana Kitt.
- Chyba mamy na karku kolejną grupkę bandytów... – oznajmił cicho Sage.
Bean sięgnął po Winchestera. Ten ruch zapewne ocalił mu życie, bo kula skradających się napastników uderzyła tam, gdzie jeszcze przed chwilą się znajdował. W odpowiedzi wystrzelił po raz drugi. Odpowiedź była szybka i konkretna:
- Rzućcie broń, frajerzy! Mamy was jak na dłoni!
Callahan jęknął przeciągle, złapał szybko dzbanek z kawą stojący koło ogniska i zalał je.
- To wy rzućcie broń w imieniu PRAWA! – wrzasnął McBearson.
Facet roześmiał się.
- Następny strzał trafi - ostrzegł. - Rzućcie broń...
Bean westchnął przeciągle i spojrzał znacząco na Callahana.
- John, mogę?
- Poddajcie się! Mierzycie w stróżów prawa! – próbował nadal Anglik.
Na to stwierdzenie Kitt i Bean dziwnie jednomyślnie odsunęli się od Beniamina. Cofnęli się, by mieć za plecami ścianę stajni.
- I co z tego? - zapytał tamten.
- Jaaasne, to ich zmotywuje tylko zapewne - ironicznie stwierdził Sage.
- Zamknij się Irlandczyku, chyba że potrafisz wymyślić coś lepszego... - warknął McBearson do Sage'a.
- Co? – Callahan zlokalizował żonę i dopiero wtedy raczył odpowiedzieć Beanowi.
- MOGĘ? - znacząco zapytał Bean.
- Tak. Reszta, cofamy się pod stajnię – rzucił do Sage’a i Anglika..
- Hej, frajerzy! - krzyknął Sage do ukrytych w lesie ludzi.
- Przestań się teraz drzeć.. - fuknął McBearson na Sage'a. - Zwracasz uwagę na nasze pozycje...
- Bo nie wiedzą gdzie jesteśmy, matole... – mruknął sceptycznie Mike.
- Przez CIEBIE już wiedzą, ośle... - odparł zdenerwowany głupotą Irlandczyka McBearson.
- Taak, a myślisz, że ty nie zwracałeś uwagi krzycząc o stróżach prawa, mędrcze?
Prawie równocześnie z jego słowami wszyscy zgromadzeni usłyszeli szczęk kurka... za nimi. Za szopą. Tuż po tym nastąpił radosny wrzask bandytów, dotychczas zachowującym się nadspodziewanie cicho. Na szczęście przekrzykiwali się na tyle nieskładnie, by nie udzielić napastnikom żadnych konkretnych informacji.
- Rzućcie broń... – usłyszeli zza swoich pleców.
To był ten moment, którego Callahan bardzo nie lubił - moment, w którym popełnione przez niego błędy objawiały się i kopały go w tyłek. Wparował do stajni rozglądając się w poszukiwaniu następnych napastników. Bandyci natychmiast ucichli. Kitty przykucnęła, starając się skulić tak, by stojący obok Bean zasłaniał ją całkowicie. Tymczasem napastnik znajdujący się obok stajni wycelował między najbardziej strzępiących gębę panów. Anglik zaklął, gdy zapiekło go ramię.
Nagle wokół Beana powietrze zaczęło falować. Dziwna turkusowa poświata na chwilę rozświetliła ciemności, co raczej oślepiło wszystkich obecnych.
-Kitt, możesz rzucić parę iskierek w tamtą stronę? – zapytał cicho przyczajoną przy nim dziewczynę.
Kitt westchnęła, wyprostowała się i przywołała kartę. Krwistoczerwona poświata oblała jej twarz, po chwili na jej wyciągniętej dłoni zmaterializował się mały ognik, który wystrzelił w stronę głosu z zarośli, po drodze zmieniając się w trochę większy słup ognia. Prawie równocześnie od strony Beana poleciała fala turkusowej energii. Wyglądało to szalenie widowiskowo, ale sądząc po siarczystych przekleństwach i obietnicach dobiegających z krzaków, nie miało specjalnych morderczych skutków. Acz jeden pozytywny – turkusowo czerwona poświata wydobyła z mroku skradającego się od strony polany bandziora.
-Sage! – wrzasnął Bean, czując się chwilowo zbyt niedysponowany, by zareagować.
Sage strzelił, nie celując specjalnie. Podobnie jak Kitty i Bean, którzy wprawdzie przestraszyli napastnika, ale jednocześnie skłonili go do dość natychmiastowej i drastycznej reakcji. W tym samym momencie kula gwizdnęła nad uchem Irlandczyka. Callahan z wrednym uśmiechem wycelował tam, gdzie przed chwilą usłyszał Colta Navy i nacisnął spust. Rozległ się cichy okrzyk, jednak mimo wszystko nie dołączył do tego łoskot padającego ciała. Wśród bandytów natomiast uniósł się szmer zaskoczenia i zdziwienia – strzału przez ścianę jeszcze nie widzieli. I to jeszcze celnego strzału. Tymczasem Bean ponownie wystrzelił, powalając w końcu skradającego się napastnika na ziemię. Podbiegł do niego i szybko pozbawił go przytomności jednym porządnym kopniakiem.
Sage ostrożnie ruszył w stronę zranionego przez Callahana. Facet ewidentnie udał się za szopę, nie ryzykując następnej kulki od Strażnika. Niestety, oglądał się za siebie i posłał pocisk w stronę Irlandczyka. Sam przypadł do ziemi, gdy nad głową świsnęła mu kula Callahana. Mike wciągnął powietrze, gdy poczuł piekący ból w boku. McBearson rzucił się za szopę z drugiej strony, po piętach deptał mu Bean. Kitty ponownie posłała słup ognia tam, gdzie poprzednio słyszała negocjatora bandytów. Niestety, nie usłyszała nawet syknięcia, facet musiał się przemieścić. Ostrożnie ruszyła w tamtym kierunku.
McBearson zobaczył przed sobą majaczący się kształt. Nie miał w ręku charakterystycznej broni o dość długiej lufie, założył więc, że to nie Irlandczyk. Przyłożył mu broń do potylicy.
- Ręce do góry. Poddaj się i rzuć broń...
Mężczyzna uznał słuszność argumentacji. Rzucił broń tuż pod nogi Sage’a. W tej samej chwili od strony polany rozległy się cztery strzały. Bynajmniej nie pochodziły z broni ostatniej pozostałej przed szopą członkini drużyny. Callahan wypadł z szopy tylko po to, by usłyszeć jak Kitt naciska spust. Ku jego zaskoczeniu z krzaków dobyły się cztery głuche uderzenia kul o ciało, którym towarzyszyły okrzyki bólu. Dziewczyna schyliła się, podniosła nadpaloną gałąź i zapaliła swoją zaimprowizowaną pochodnię, a przy okazji i ognisko. Callahan odetchnął z ulgą, widząc, że dziewczyna wygląda na nietkniętą. Odwrócił się, by zobaczyć swoich towarzyszy, we trzech dumnie prowadzących przed sobą jednego bandziora. Podszedł do trzeciego, leżącego na ziemi i ocucił go solidnym szarpnięciem.
Kitt po krótkiej chwili wyszła z krzaków z wysoce zdegustowaną miną
- Jak go przyniesiecie, to nie będzie konał w tych krzakach... – wycedziła. – A ty, Bean, jeszcze raz powiesz coś o gotowości na następny atak, własnoręcznie cię uduszę...
McBearson pozostawił więźniów całej reszcie, usiadł i zaczął spokojnie opatrywać sobie ranę. Sage po chwili wahania zaczął robić to samo, uznając że Callahanowie i Bean wystarczą, by zająć się napastnikami. Cała i zdrowa trójka zajęła się dodatkowymi więźniami, bez słowa opatrując, wiążąc i pakując do stajni.
Po jakimś kwadransie drużyna usiadła przy ognisku. Milczeli, bo co tu właściwie było do powiedzenia? Adrenalina nie dawała im się uspokoić, zasnąć, więc patrzyli tylko po sobie, próbując uspokoić bicie serca. Wreszcie John wstał, podniósł Kitty na równe nogi i oznajmił, że idą na zwiadl. Sage prychnął ironicznie, McBearson popatrzył na niego karcąco, ale po chwili i on się uśmiechnął. Uśmiech jednak znikł mu z twarzy, gdy spojrzał na Beana. Wpatrywał się w znikającą w lesie parę z niechęcią, zmieszaną wręcz z zazdrością. Anglik mógłby przysiąc, że słyszy jak zgrzyta zębami.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Pon 18:16, 18 Wrz 2006    Temat postu:

Na dworze zaczynało się już rozjaśniać, choć było chłodno. Słońce jeszcze nie wychyliło się zza drzew, ale siedzący przy dogasającym ognisku mężczyźni postanowili zaprzestać bezskutecznych prób zaśnięcia i wstali, likwidując obozowisko. Wkrótce dołączyli do nich Callahanowie, chyba jako jedyni tryskający wręcz dobrym humorem. Bean rzucił okiem na Kitty, poszedł zza szopę, skąd już po chwili wyłonił się wyglądający na nieco mniej zmiętego. Dziewczyna rzuciła coś w powietrze na temat kopiowania kantów, ale Bean postanowił udawać, że jej nie słyszy. Gdy pozbierali już resztki swojego obozowiska, zapadła krępująca cisza, Oczywistym było, nad czym wszyscy się zastanawiali. Obiekty ich rozważań klęły niemiłosiernie w szopie, ciężko znosząc noc stania bądź klęczenia z wyciągniętymi do góry rękami.
- Z tego co pamiętam, to jak wyjedziemy z tego cholernego lasu - powiedziała w zamyśleniu Kitty - powinno być dalej jakieś miasteczko. Macie jakiś plan jak tych - zmięła dosadne określenie w ustach - sprowadzić na dół i dowieźć do cywilizacji?
- Przywiążemy ich do koni i sprowadzimy na dół. Proste – odpowiedział spokojnie jej mąż.
- Ja względem nich mam tylko jeden plan - mruknął Bean, kręcąc bębenkiem frontiera.
- Szkoda kul – skwitowała dziewczyna.
- Nie da się uuukryyyć – ziewnął szeroko McBearson.
- John, może byśmy tak się od nich czegoś dowiedzieli? Zanim ich odstrzelimy – zasugerował Bean.
- Hm... no cóż, skoro mamy ich tak w całej gromadzie, to może... - zastanowił się Callahan.
Spojrzał na resztę i wszedł do szopy, skąd dobyły się prawie natychmiast wrzaski, przekleństwa i jęki. Najwyraźniej Strażnik Teksasu zabrał się za intensywne wyszukiwanie potencjalnego informatora.
- A czego ty się chcesz od nich dowiedzieć, Bean? – zainteresowała się tymczasem Kitty, opierając się o drzewo.
- Kotku, ostrożności nigdy za wiele... Mam po prostu złe przeczucia z tą całą sytuacją – mruknął kanciarz.
- Ja też... Jak ty coś planujesz..
- Nie przesadzaj. Czy ty zawsze musisz być „na nie”? – warknął Bean.
- Kochany, ostatnio powiedziałam raz TAK... – zauważyła spokojnie dziewczyna.
- Tylko dlatego że ja powiedziałem sobie NIE – palnął Bean, poniewczasie orientując się, że wiedźma wyciągnęła z niego dokładnie o jedno słowo za dużo.
Dokładnie na to zdanie z szopy wyłonił się Callahan, wlokąc za sobą jednego z nocnych napastników. Zważywszy, że facet ubrany był znacznie bardziej przyzwoicie niż cała reszta, można było zakładać, że mają przed sobą szefa tego nieciekawego teatrzyku. Albo przynajmniej kogoś przewyższającego smakiem i inteligencją pozostałych, co już czyniło z niego bardziej interesującego rozmówcę niż reszta. Facet upadł prosto w błoto, kiedy Callahan zatrzymał się gwałtownie, słysząc radosne oświadczenie Beana.
- Kitty, czyżbyś oświadczyła się kiedyś Beanowi? – zapytał, unosząc brwi.
- Chyba w jego marzeniach - prychnęła.
- A swoją drogą, to rozmawiam z twoim mężem, wiec racz się nie wcinać – Bean postanowił skończyć dyskusję zanim znowu powie o jedno słowo za dużo.
- Bean, racz mi tutaj nie rozkazywać, bo nie masz do tego żadnego prawa, zrozumiano? – jak zwykle Katherine musiała zakończyć wymianę ciosów między sobą a kanciarzem.
Bean tylko przewrócił oczami i demonstracyjnie odwrócił się do niej tyłem.
- John, czy możemy ich przesłuchać?
- Ten jeden wystarczy - powiedział Callahan znacząco, wskazując na szefa bandy, który zdołał się pozbierać na nogi.
- Czego... chcecie? - wymamrotał.
- Tylko informacji... – uśmiechnął się Bean.
- I myślisz... śmieciu, że ci ich udzielę?
Callahan uderzył go w twarz z całej siły. O dziwo, ustał.
- Czy wygląda jakbyś miał jakiś wybór? – warknął Ranger.
- Ta - splunął pod buty Callahana. - Mam wybór.
- Ej, gościu – Sage postanowił się wtrącić. - Ty lepiej słuchaj tego pana...
Kitty stała z tyłu z jawnie kpiącym wyrazem twarzy. Tak, oglądanie specjalistów przy pracy było co najmniej zabawne. Jeszcze bardziej rozbawił ją McBearson, usiłujący przybrać najbardziej groźny wyraz twarzy, na jaki było go stać.
Callahan chwycił bandytę za klapy, zdzielił na odlew i przywrócił z powrotem do pionu.
- Wybór? Oczywiście. Albo będziesz gadał, albo zamilkniesz na wieki – krótko przedstawił rozmówcy jego perspektywy.
- A co ja będę z tego miał? - wymamrotał bandzior.
- Facet, ja bym go posłuchał, bo twardsi niż ty wąchają kwiatki od spodu za podobne odzywki. A jak będziesz mówił, to dożyjesz śniadania – poinformował go z radością w głosie kanciarz.
- Czy ja może wyrażam się niewyraźnie? Czy rozumiesz słowa, które wydobywają się z moich ust? - warknął Callahan, lekceważąc Beana całkowicie. - Albo będziesz gadał, albo zdechniesz. A potem powtórzę operację na następnym delikwencie.
- Czyli masz jeszcze jakieś kilka minut życia... - podsumował ironicznie McBearson.
- A jak będę gadał, to nie zdechnę, co? - prychnął.
- Zdechniesz pewnie... ale trochę później. I pewnie mniej boleśnie niż może ci on zapewnić – uśmiechnął się Bean, starając się nie dodawać tego, co mu się właśnie nasunęło. Tak, Kitt zapewne zapewniłaby panu jeszcze większe atrakcje przed śmiercią.
- Co chcecie wiedzieć, sukinsyny...? – głos bandyty zaczął się jakby łamać.
- Brat jednego z twoich przydupasów... Od kiedy to potrafił zmieniać się w półniedźwiedzia? – rzucił pytająco Callahan.
- John, mogę ja porozmawiać z tym człowiekiem? – zapytał Bean, starając się nie zwracać uwagi na pogardliwe prychnięcie dobywające się zza jego pleców.
Callahan skinął przyzwalająco głową. Odsunął się minimalnie od więźnia, tak, by zrobić miejsce Beanowi. Na wszelki wypadek nadal znacząco trzymał w ręku obrzyna. Nie miał specjalnego zaufania do umiejętności negocjatorskich kanciarza.
- Słuchaj mnie uważnie, bo naprawdę nie lubię się powtarzać – cedził przez zęby Bean. - Nie zdajesz sobie sprawy z tego, kim są ci ludzie. Możesz się zapytać reszty swoich patałachów jak mój... kolega z tym włochaczem sobie poradził. A jak go porównać z tą ciętą paniusią, to on jest naprawdę spokojnym człowiekiem. Nie będę ci nawet mówił, kim jest ten dziwnie sepleniący koleś, bo i tak nie uwierzysz, a jak uwierzysz, to będziesz musiał bieliznę zmieniać... Wiec dobra rada na dzisiaj, mów WSZYSTKO co wiesz, a będzie ci dane rozkoszować się następnym posiłkiem...
Kitt przemowa Beana serdecznie rozbawiła. Żeby nie psuć kanciarzowi „roboty”, odeszła kawałek i obśmiała się jak norka, tak by nie doszło to do uszu przesłuchiwanego bandziora.
- Odpowiedziałem mu przecież na pytanie - wzruszył ten ramionami.
- A teraz opowiadaj... – syknął Bean.
- Co ty jeszcze chcesz wiedzieć? – zirytował się mężczyzna.
- Od kiedy znasz tego niedźwiadka, czy inni tak nie mają, żeby wymienić tylko najważniejsze rzeczy – powiedział spokojnie Callahan.
- No nie mają – odpowiedział rozmówca. - A znam go od pół roku, a co? - splunął i zaśmiał się gardłowo. - Napsuł wam nerwów niedźwiadek, co?
- Owszem, zmarnowałem na niego całe cztery naboje – parsknął Callahan.
- Przynajmniej nie umierał w męczarniach... Czego nie można powiedzieć o całej waszej bandzie – syknął Bean.
Mężczyzna popatrzył na niego ze zwątpieniem, przemieszanym z odrobiną strachu, ale i brawury. Potem powiódł spojrzeniem po całej piątce, zatrzymawszy się dość długo na dziewczynie, która właśnie wyłoniła się z zarośli.
- Jest was piątka, w tym jedna baba, naprawdę sądzicie, że co? Że wam nie damy rady jak nas weźmiecie ze sobą?
McBearson przystawił lufę do skroni bandziora i spokojnie rzekł:
- Tak. Nie dacie nam rady. Naprawdę tak myślimy.
- Baba?! Ta „baba” jest moją żoną, gnido. A ja bardzo nie lubię, jak obraża się moją żonę... – Callahan znacząco zaprezentował broń oczom bandziora.
- Gość z grubsza nie wie co mówi - stwierdził Sage i wsunął prawą dłoń pod płaszcz.
- A który węzeł na waszych więzach mówi wam, że macie JAKIEKOLWIEK szanse? – dorzucił kanciarz.
- Słuchaj, koleś, dobra, macie nas... I co? I rozwalicie nas od razu czy zawieziecie do Wickham? – zaśmiał się bandzior. - Tamtejszy sędzia wypuści nas szybciej niż wy wyjedziecie z miasteczka. I wtedy, kochany, to się wami zajmiemy. Każdym z was w odpowiedni sposób...
- A swoją drogą, to masz, facet, talent do robienia sobie przyjaciół... Zaraz dostaniesz... raz... dwa... trzy... - Bean rozglądał się naokoło i ruchem głowy wskazywał na kolejne osoby z drużyny - powiedzmy, cztery kulki w różne części ciała i wierz mi, żadna nie spowoduje SZYBKIEJ śmierci...
- John - powiedziała lodowato Kitt. - Zakopać bandziorów tu i teraz, będzie z głowy...
- Ja się wyjątkowo zgadzam – skinął głową kanciarz.
- Ja też nie widzę większych przeciwwskazań - odezwał się Sage.
- Kopać? Ich? Szkoda zachodu... - powiedział McBearson, a po chwili namysłu dodał. - Ja bym tam spalił. Żywcem..
- Proponuje podpalić tę budę, a jak któryś będzie w stanie jeszcze uciekać, to wtedy kulkę w głowę – stwierdził spokojnie Bean.
Mężczyzna wodził wzrokiem po kolejnych rozmówcach z coraz większym niedowierzaniem w oczach.
- Koleś, czyś ty oszalał?
- Mnie metoda nie robi większej różnicy, byle z nimi skończyć.... – Sage nie zwrócił uwagi na wtrącenie bandziora.
- No żesz - wściekł się bandzior. - Czego wy chcecie?
- Dla kogo pracujesz? – rzucił inkwizytorskim tonem Bean.
- Dla siebie!
- Mało przekonujący jesteś, wiesz? A to dość szybka droga na tamten świat – zawiesił głos kanciarz.
- I co? Tak sobie zrobiliście polowanko na podróżników? - wtrącił się do przesłuchania Sage.
- Czy to jest cała twoja banda? – wtrącił się zniecierpliwiony Callahan.
- No żesz cholera! Dla siebie pracujemy! Jak mi nie wierzysz, to po co rozmawiamy? – zdenerwował się bandzior.
- Nie obraź się, ale jesteś za głupi żeby dowodzić nawet taką bandą patałachów... Więc pytamy ponownie, dla KOGO pracujecie? – wrzasnął Bean.
- Bean, już, daj spokój – polecił Strażnik.
- Czy to oznacza, że mogę mu już odstrzelić łeb? – zainteresował się kanciarz.
- I jak mi nie wierzysz, koleś, to nie wiem, po co rozmawiamy... – dorzucił bandzior.
- Faktycznie - Bean ponownie zakręcił bębenkiem frontiera i zaczął mierzyć do kolesia.
- Nie – Callahan przytrzymał rękę kanciarza. - Zabierzemy ich wszystkich do Wickham i dopilnujemy, by stanęli przed sędzią. A wbrew twoim naiwnym przekonaniom, bydlaku, szybko stamtąd nie wyjdziecie... No chyba że po to, by zawisnąć na stryczku bądź wyjechać na ciężkie roboty do kopalni. A nawet jeżeli wyjdziecie... to my nadal tam będziemy. I tym razem nie będziemy tacy pobłażliwi. Poza tym, Bean, jak ich obwiesimy teraz, to co powiesz, jeżeli będzie za nich nagroda? – zakończył przemowę, odwołując się do niższych instynktów kanciarza.
- Czy to oznacza, że jedziemy? - zapytała Kitty z lekkim zniecierpliwieniem.
- Z nimi? – zdziwił się McBearson.
- Widzę mały logistyczny problem – oznajmił w przestrzeń kanciarz.
- Jak się jednemu lub drugiemu w łeb da, to już nie będzie przeszkadzał w drodze - prychnęła Kitt.
- Proponuję zrobić patałachom marszobieg, rannych spętać i przewiesić przez konie – rzucił Bean.
- To będzie lekcja dobrej kultury... – rzekł z pewnym zakłopotaniem Anglik.
Callahan westchnął i wyłożył swój plan. Nie mieli lepszego pomysłu, toteż w miarę jednogłośnie zgodzili się na jego realizację, mimo żywych sprzeciwów Beana. Już po chwili wyprowadzali pojedynczo bandziorów i ich wierzchowce, usadzali „podopiecznych” w siodle i skutecznie uniemożliwiali im swobodne ruchy. Zaimprowizowali też kilka noszy dla rannych, może niespecjalnie wygodnych, ale zdecydowanie lepszych dla ich kiepskiego już zdrowia niż jazda konna. Oddano ich pod opiekę Kitty, choć dziwnie nie wyglądali na zachwyconych tym faktem. Przynajmniej ci przytomniejsi. Resztę panowie podzielili między siebie. Ruszyli wolno, niepewnie, choć droga w dół była już mniej śliska. Wyglądało jednak na to, że do miasteczka dotrą nie wcześniej niż pod wieczór.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Cathia dnia Wto 21:08, 19 Wrz 2006, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Wto 21:07, 19 Wrz 2006    Temat postu:

Gdy wjechali do małego miasteczka, cienie stawały się już coraz dłuższe. Marudzenie bandytów przybierało na sile, bo podczas drogi zachowywali jeszcze względne milczenie. Zapewne miało to jakiś związek z ciosem, jaki zaliczył jeden z nich od kanciarza podczas próby ucieczki, co powiększyło stan osobowy grupki Kitty. Gdy jednak Wickham zaczęło majaczyć się na horyzoncie, więźniowie zaczęli coraz chełpliwiej odgrażać się eskortującym. Choć usiłowali puścić to mimo uszu, po pół godzinie stało się to na tyle irytujące, że część drużyny modliła się w duchu o jak najszybsze oddanie więźniów przedstawicielom lokalnej władzy. Callahan jednak, wbrew nadziei większości na nieoglądanie panów już nigdy więcej, dość stanowczo oznajmił, że jeśli coś będzie nie tak, to zostaną w tym miasteczku, by dopilnować sprawiedliwego osądzenia bandziorów.
Miasteczko było małe, skupiało się głównie przy głównej ulicy. W przeciwieństwie do Prosperity Wells nie było tutaj żadnych małych gett etnicznych, które były solą w oku burmistrza Horna. Kilka rozrzuconych dalej domostw było usytuowanych w zakolu płynącej na zachodzie rzeki, wypływającej spomiędzy majaczących się na horyzoncie wzniesień. Łatwo można było zauważyć najważniejsze instytucje - ratusz, biuro szeryfa, saloon. Na drugim końcu ulicy, którą wjechali do miasta górował drewniany kościółek, wyglądający szalenie malowniczo na tle zielonych wzgórz.
- Przyjemna wioseczka – stwierdził Sage.
Biuro szeryfa znajdowało się na szczęście tuż przy wjeździe do Wickham. Callahan zszedł z konia i przypiął odznakę do płaszcza. Bean zrobił to samo, gestem tak ostentacyjnym, że Kitty aż pokręciła głową z niedowierzaniem. No cóż, najbardziej zaskoczeni byli bandyci, którzy zajęli się teraz gorączkową wymianą opinii. Niewątpliwie świadomość bycia schwytanym przez Strażników Teksasu dość ich poruszyła. Pytanie, czy na plus.
John podszedł do żony i zsadził ją z konia. Gdy jednak zamierzał wejść do biura szeryfa, uświadomił sobie coś, co mu dotychczas umykało. Było cicho... Zbyt cicho... Ponadto drużyna ze swoimi „podopiecznymi” tworzyła dość liczne zbiorowisko, a nikt nawet nie wyjrzał przez okno, by sprawdzić, co się właściwie stało.
Przystanął na chwilę. Drgnął, gdy usłyszał niespodziewany hałas i nerwowo sięgnął do rewolweru, gdy ktoś dotknął jego ramienia. Kitty złapała go za rękę, jej twarz była skupiona i niespodziewanie poważna. Gdzieniegdzie trzaskały drzwi i okiennice, stąd hałas. Jednak powodował to tylko wiatr. Szyld na dachu saloonu zaskrzypiał złowieszczo. Sage, Bean i McBearson wyciągnęli broń, nie bacząc na złośliwe komentarze więźniów. Zresztą, oni sami stawali się coraz bardziej cisi.
- Podejrzanie wyludniona ta twoja wioseczka, Sage – skomentował wreszcie Callahan.
- Świeżutkie miasto duchów? – zasugerował Irlandczyk.
- Na to wygląda.
- Podejrzana sprawa... – oznajmił odkrywczo McBearson.
- Może tam wejdziemy? - zasugerowała Kitty, puszczając ramię męża, wyjmując frontiera i kierując się zdecydowanym krokiem w stronę biura.
Wmaszerowała tam w takim tempie, że nikt nie zdołał zareagować. Sami nie wiedzieli, czego się po jej wizycie w środku spodziewać, więc spodziewali się wszystkiego. Choć może spokojne zawołanie niezupełnie pasowało do ich wizji... Żeby przynajmniej była w nim jakaś nutka paniki.
- John! Chodź tutaj!
- McBearson, zostań z Sagem. Bean, idziemy do biura – rzucił Callahan, dwoma wielkimi krokami sięgając progu.
Sage skierował swój wzrok ku budynkowi biura, a jego dłoń instynktownie powędrowała na kolbę buntline'a. Czuł się... co najmniej dziwnie. Jakby ktoś go obserwował... McBearson stał tuż obok z równie niepewną miną. Nastrój, co dziwne, udzielił się również bandytom, którzy teraz już nawet nie szemrali.
Biuro szeryfa było niewielkie, choć czyste i schludne. Kilka drewnianych szafek, stół i krzesła stanowiły jedyne elementy jego wyposażenia. Callahan szybko omiótł spojrzeniem i lufą peacemakera całe pomieszczenie, ale sylwetka spokojnie stojącej na środku pomieszczenia żony sugerowała raczej, że wszystko tutaj jest w porządku. Jego uwagę zwróciła przede wszystkim rozłożona na części broń i leżący tuż obok zestaw do jej czyszczenia. Wszystko to spoczywało na usytuowanym centralnie stole, za którym znajdował się szereg cel. Również pustych. Strażnik szybko je przeliczył, podzielił liczbę bandytów i uśmiechnął się sadystycznie pod nosem. Panowie będą się gnietli, ale to nie było już problemem drużyny.
Tymczasem McBearson przyglądał się uważnie Sage'owi, zastanawiając się nad czymś. Otworzył usta, po czym znów je zamknął... Znów spojrzał na niego... Próbował coś powiedzieć, jednak z jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Sage przez chwilę nie reagował na zachowanie Anglika, wreszcie zapytał spokojnie:
- Coś cię gnębi?
- Cóż... – Anglik spojrzał na Mike’a. - Jak na Irlandczyka, jesteś całkiem dobrym i pomocnym kompanem...
Do wychodzącej z biura zdegustowanej Katherine dotarł tylko zwrot „jak na Irlandczyka”.
- Panowie, czy wy chwilowo możecie bez animozji nacjonalistycznych?
- Czy ja coś mówię? – zdziwił się Mike.
- John – dziewczyna odwróciła się do męża. - Zamknijmy to barachło w tych celach, niech nam za plecami nie sterczą...
- W rzeczy samej – tuż za nią pojawił się Callahan. - No dobra, panowie, dostaniecie zakwaterowanie. Cieszycie się, prawda? O, widzę, jak się cieszycie...
- Hura, kwatera w mieście duchów... – mruknął pod nosem Sage.
Kitty spokojnie zajęła się przywiązywaniem koni do dość sporej belki stojącej przy budynku. Rozkulbaczyła przy okazji zwierzęta bandytów, a ich rzeczy zaniosła do biura i postawiła po przeciwległej stronie do cel. Zresztą, broni tam już nie było. W tym samym czasie jej towarzysze pojedynczo prowadzili więźniów do cel.
- Ale nie rozwiązujemy panów - zasugerowała złośliwie, zakończywszy swoją robotę znacznie szybciej niż reszta. Siodła nie stawiały oporu, ani czynnego, ani biernego.
- No za kogo mnie uważasz? – obruszył się Callahan, zamykając drzwi do celi za ostatnim sprawnym bandziorem.
- Za mojego męża, kochanie - Kitty pocałowała go w policzek.
- A na mnie mówią, że jestem złośliwy – kanciarz mało delikatnie wrzucił półprzytomnego byłego przewodnika Callahanów i Anglika, poprawiając jego położenie dobrze wymierzonym kopniakiem i usuwając się z drogi McBearsonowi.
- Wybacz nam, niegodnym sięgnięcia twego mistrzowskiego poziomu złośliwości – zadeklamował ze swadą Callahan, składając leżącego na stole kolta.
- Ale za to z sarkazmem to ci do pięt nie sięgam, przyjacielu – odgryzł się Bean.
- I inteligencją też nam do pięt nie sięgasz - powiedziała spokojnie Kitty. - I jeszcze wieloma innymi cechami, więc marz dalej...
- Kitt, na miłość boską, czy ty NORMALNIE nie potrafisz już mi odpowiadać – zdenerwował się kanciarz.
- Jak ty zaczniesz być normalny, to i ja zacznę - wzruszyła ramionami i wyszła na zewnątrz.
Bean poszedł za nią. Callahan spojrzał na niego z zastanowieniem i również opuścił biuro, pozostawiając zamknięcie ostatniej celi Anglikowi.
- Halo! Staram się od jakiegoś czasu, ale mi tego nie ułatwiasz! – rzucił w stronę dziewczyny kanciarz.
- Ja ci nie zamierzam niczego ułatwiać, Bean - powiedziała Kitt, a jej niebieskie oczy pociemniały od gniewu.
-John, już ci współczuję. Idę się napi.... Auuu, ty wiedźmo piekielna – Bean wytarł krew z rozbitej przez dziewczynę wargi, ale profilaktycznie powstrzymał się od komentarza, nie miał ochoty na następny cios. - Sage, idziesz? Musi tu być przecież jakiś saloon...
- Jasne... – Sage popatrzył na niego ze współczuciem. - Chyba zostało jakieś whisky...
Do saloonu poszli wszyscy, choć dziewczyna wlekła się na samym końcu, demonstrując swoją najwyższą niechęć do przebywania w tym samym miejscu, co Bean. John chwycił ją za rękę i ścisnął ją delikatnie, ostrzegawczo. Jasne, sama wiedziała, że z tego nic dobrego nie wyniknie, ale co miała poradzić na to, że kanciarz działał na nią jak płachta na byka?
Saloon wyglądał tak, jakby wszyscy wyszli z niego dosłownie przed chwilą na moment. Jednak musiało się to stać jakiś czas temu, bo znajdujące się na niektórych stolikach jedzenie zdążyło się zepsuć. Na kontuarze stało kilka kieliszków, część napełniona lub na wpół opróżniona. Na kilku krzesłach wisiały okrycia wierzchnie. Dziwne wrażenie robiły schody prowadzące na piętro, zachęcająco wyłożone jakąś miękką tkaniną. Generalnie lokal był o klasę lepszy niż ten w Prosperity. A nawet o dwie.
- Ożesz... - skrzywił się Sage na widok popsutego jedzenia.
- Jest tu kto? - krzyknął półgłosem Callahan.
Odpowiedziała mu cisza... Gdzieś tylko zaskrzypiało okno...
- Tylko my, idioci – rzucił ponuro Bean
- A przynajmniej jeden – dziewczyna nie pozostawiła go bez odpowiedzi nawet na chwilę.
- Uwielbiam to braterstwo w naszej drużynie... – jęknął cicho, acz dość teatralnie Sage.
- Przyganiał kocioł garnkowi – oznajmił kanciarz, profilaktycznie wycofując się na sporą odległość od dziewczyny.
John złapał Kitty za ramię i nie pozwolił jej wypowiedzieć nawet początku zapewne już gotowej riposty. Zaczynał mieć tego z wolna dość. Obawiał się jednak, że jego ostra interwencja mogłaby mieć skutki zgoła odwrotne do zamierzonego.
-Sage, sprawdźmy tyły... – powiedział szybko Bean.
Obaj dobyli broni i weszli za kontuar.
- Zobaczcie, czy nie ma jakiejś żywności! - krzyknął za nimi Callahan.
Kitt wyjęła frontiera i wolno, ostrożnie zaczęła wchodzić na piętro. Callahan podążył tuż za nią. Na górze było kilka pokoi, dwa zupełnie puste, dwa o wystroju lekko burdelowym. Trzy ewidentnie zajmowały panienki z saloonu. Po leżących tam rzeczach można było poznać, że dziewczynki nie należały do tych najtańszych, sukienki i bielizna były zbyt dobrej jakości. Wszystkie łóżka były dość starannie zasłane. W bagażach znaleźli pieniądze i broń, w szufladach trochę kosmetyków, jakaś zabłąkaną Biblię. Poza tym nie było tu ani żywej duszy. Callahanowie zeszli z powrotem do pustej sali, w której już czekała na nich reszta drużyny. Ich miny wskazywały na to, że znaleźli dokładnie to samo: bardzo dużo PUSTEGO miasta.
- Czy wszystko tu tak wygląda? - zapytała nikogo konkretnego Kitty.
Nie spodziewała się odpowiedzi, bo Bean z Sage’m zajęli się samoobsługą. Wzięli jakiś alkohol z półki za barem i rozlali do dwóch kieliszków. Nagabywany przez nich Anglik odmówił wyniosłym ruchem głowy.
- Dzięki - powiedział Sage, biorąc szklankę od Beana.
- Alkoholik - mruknęła Kitt pod nosem, zrobiła to jednak na tyle cicho, by nie usłyszał jej nawet mąż.
- A czy nie przypomina ci to niczego? – odpowiedział jej z uśmiechem Bean, przepijając whiskaczem. Był prawie pewien, że jej uwaga dotyczyła jego osoby.
- Niestety przypomina - powiedziała cicho Kitty. - Aż za bardzo...
- Byliście już w takiej sytuacji? – zapytał ją mąż, siadając przy jednym ze stolików.
McBearson dosiadł się do niego, wyjął z torby suchara i zajął się jedzeniem, nie patrząc na zdegustowaną minę dziewczyny, której panujące tu zapachy skutecznie odbierały wszelki apetyt
- Tak, w bardzo podobnej - powiedziała Kitty po dłuższej chwili wpatrywania się karcącym wzrokiem w Anglika.
- Kiedy? – rzucił obiekt jej wzrokowej pogardy.
- Podobnie mieliśmy kiedyś z Beanem w Kansas – odparła w zamyśleniu Kitty. - I wtedy za tym wszystkim stał jakiś popaprany... eee... - spojrzała na Anglika. - W każdym razie było to też wymarłe miasteczko...
- Ale.. Co doprowadziło do jego wymarcia? - próbował się dowiedzieć Beniamin.
Kitt wzruszyła ramionami. On miał tajemnice przed nią, ona miała przed nim...
- A co się stało z mieszkańcami? I czy zagraża nam teraz jakieś niebezpieczeństwo? – spytał Callahan.
- Mieszkańców diabli wzięli - powiedziała cicho Kitt. - Ale tu jest trochę inaczej...
- Innymi słowy, lepiej wynośmy się stąd i obserwujmy z daleka? – podsumował.
- Tam... po prostu wyczuwało się coś w powietrzu... Tu jest normalnie... tylko mieszkańców brakuje... – powiedziała niepewnie Katherine.
O dziwo, kanciarz tylko skinął potakująco głową.
- Tylko.. tak... - mruknął pod nosem McBearson.
- To co robimy? Jestem otwarty na sugestie – oznajmił Callahan.
- Proponuję przenocować i zregenerować siły, a z rana wyruszyć w dalszą drogę – zaproponował McBearson.
- Zważywszy na naturę tego, co było w St Luke’s, chciałabym zajrzeć do kościoła – zdecydowała się nagle dziewczyna. Jeśli tamten człowiek był w kontaktach z siłami nie do końca czystymi, ciekawa była, jak wygląda sprawa tutaj...
- A jeśli mogę spytać, pani Callahan.. To co było w St Luke's? – Beniamin nie rezygnował zbyt łatwo.
- Nie jestem uprawniona do przekazywania informacji osobie postronnej... – wypaliła dziewczyna.
- Nie jestem osobą postronną, pani Callahan... – Anglik dumnie wyprostował się na krześle. – Jeśli pani nie pamięta, mam specjalne uprawnienia od generała Kinga. Dowódcy Rangerów, jeśli pani nie zna tego nazwiska...
- A zatem tym bardziej jest pan osobą nieuprawnioną do wysłuchania tego, co mam na myśli, panie McBearson – Kitty szła w zaparte, nie zwracając uwagi na nagłe rozbawienie swojego męża.
- Poza tym ta wiedza może być korzystna dla nas i uratować nam życie. Nie jestem byle kim. Jestem stróżem prawa. Poprzysiągłem bronić ludzkości, nawet za cenę swojego życia. Bronić honoru i sprawiedliwości... – rozpędził się McBearson.
- McBearson, daj sobie spokój i chodźmy do tego kościoła... – przerwał mu Sage.
- Ja panu w tym nie przeszkadzam, a ta wiedza nie jest panu do tego potrzebna - odparła Kitty. - John, pójdziesz ze mną?
- Oczywiście – John wstał i objął dziewczynę ramieniem.
- Jak pani sobie życzy.. - odparł pochmurnym tonem McBearson i ruszył w ślad za obojgiem.
Sage i Bean poszli za nim. Mimo że kościół znajdował się formalnie na drugim końcu miasteczka, to zważywszy na rozmiary metropolii, spacer był bardzo krótki. Weszli do środka, ciesząc się, że okna przybytku wychodzą na zachód i jest w nim jeszcze w miarę jasno. Mike wymamrotał coś o sprawdzeniu okolicy. Brzmiało sensownie, więc pozwolili mu się oddalić.
Kościół był wysoki, ale mały. Drewniany ołtarz i ławki były pięknie rzeźbione, w jednym z okien widniał witraż z jednym ze świętych. Witraż nie pasował do tego miejsca, ewidentnie przywieziono go z daleka. Może nawet z Europy, z kościoła jednego z założycieli miasteczka? Wąskie kręcone schodki prowadziły na dzwonnicę. Jednak w bliższych oględzinach zaczął im przeszkadzać jakiś słodki zapach. Większości dziwnie znajomy. McBearson odruchowo wyciągnął gnata i jednocześnie powiedział na głos coś, co wszyscy już praktycznie wiedzieli.
- Co to za zapach? Jakby.. Hmm... Zwłoki? - skrzywił się.
Rzeczywiście. Zwłoki leżały za ołtarzem. Po koloratce wokół szyi trupa można było poznać, że to zwłoki pastora. Zaczynały się już z lekka rozkładać, ale bez problemu dało się zauważyć grymas przerażenia na jego twarzy. W prawej dłoni nieboszczyk kurczowo ściskał krzyż, w lewej książeczkę do modlitwy.
McBearson przeżegnał się. Schował rewolwer i rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, czym można byłoby zasłonić ciało. Niestety, kościół nie mógł być bogatym źródłem materiałów tekstylnych, a myśli o poświęceniu własnego płaszcza Anglik do siebie nie dopuszczał. Wreszcie ostrożnie zdjął wszystko z ołtarza, położył na pierwszej ławce, zdjął serwetę i nakrył zwłoki pastora.
- Miej litość nad jego duszą, Boże... – wyszeptał.
- Tego to już nie rozumiem - wymamrotała Kitty.
- Nikt nie powiedział, że każde opuszczone miasteczka musi wynikać z tego samego schematu. Możliwe jest na przykład, że to całe miasteczko tak naprawdę nie istnieje, a nam się tylko zdaje, że w nim jesteśmy – zasugerował Callahan, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego żona na niego dziwnie patrzy.
- Tutaj działy się bardzo dziwne rzeczy.. - stwierdził po chwili namysłu McBearson.
Dziewczyna podeszła do Johna, wspięła się na palce i zaczęła szybko mówić mu do ucha.
- W St Luke's po prostu mieszkańcy zostali zamienieni w zombie, ale tu? Wszyscy zniknęli, a jedyna osoba jaka jest, to martwy ksiądz?
- Może cokolwiek jest odpowiedzialne za zniknięcie, nie mogło wejść na uświęconą ziemię?
- Możliwe - powiedziała cicho Kitty. - Co oznaczałoby, że tylko tutaj jesteśmy bezpieczni...
McBearson miał już kategorycznie zażądać, by dziewczyna przestała robić ze swoich dziennikarskich spraw takie sekrety, kiedy jego wzrok przykuła wysunięta z poruszonej Biblii kartka papieru. Podniósł ją niepostrzeżenie.
Ciszę, jaka zapanowała w kościele, przerwały nagle głośne zdecydowane kroki. Sięgnęli po broń, jednak wchodzącym do świętego przybytku okazał się Mike.
- Dłużej was zatrzymało, więc pomyślałem, że wpadnę. Coś nowego? - powiedział w progu.
- Tylko zwłoki – odparł lakonicznie Callahan.
- Hej! - powiedział głośno McBearson. - Posłuchajcie tego, co tutaj jest napisane... – nabrał powietrza w płuca i zaczął czytać grobowym głosem dla większego efektu. – „Dziś znowu usłyszałem te piekielne odgłosy... Wszyscy mówią, że zwariowałem, że siedzę cały czas w kościele... Że modlitwy i nastrój kościoła wpływają na mnie... a jednak... to piekielne wycie...” – urwał nagle. - Co to może oznaczać? Nie podoba mi się to.. Demony? A może...
- McBearson, mógłbyś sobie darować te teatralne sztuczki? - zirytował się lekko Callahan.
- Oczywiście.. Po prostu chciałem oddać nastrój tego zapisku... – Beniamin poczuł się urażony.
Kitt usiadła przed ołtarzem, obejmując ramionami kolana.
- To jak? Kościół niby jest bezpieczny, ale tu słyszał odgłosy piekielne?
- Takie... paradoksalne... – podsumował Anglik.
- Zbędna fatyga. A to może równie dobrze być lokalna banda, która znalazła sposób na produkowanie takich rzekomo piekielnych ryków po to, by mieć całe miasteczko dla siebie – Callahan postanowił rozwiać tajemniczy i paranormalny nastrój, w który zaczęła popadać drużyna.
- A gdzie ta banda zatem? – spytał Beniamin.
- I straszy lokalnego pastora, kochanie? – wyraziła swoje wątpliwości Kitt. - A jedną bandę, panie McBearson, już mamy w celi..
- Jeżeli miał słabe serce, Kitt...
- W zasadzie to każda możliwość jest dość prawdopodobna. Prawie każda – mruknął Sage.
- Owszem. Ale oni mieli obóz.. Dość znaczny kawałek drogi stąd. Poza tym, naprawdę wątpię, aby byli na tyle inteligentni, aby przejmować to miasto.. – rzekł McBearson.
- Kawałek? Pół dnia drogi konno? To idealny dystans – zamyślił się Callahan.
- Ale po co pastora? – upierała się Katherine. - I zwróć uwagę na to, że z zapisku wynika, ze straszono tylko pastora... Reszta mu nie uwierzyła..
- Panie Callahan, nie wydaje mi się, że ta PUSTKA to sprawka tej bandy, którą schwytaliśmy.. Mam wrażenie, że tutaj działo się coś znacznie gorszego... – gorączkował się Beniamin.
- Co nie oznacza, że automatycznie musimy zakładać najgorsze bez żadnych dowodów...
- Lepiej być przygotowanym na najgorsze.. Zatem udajmy się do celi – oznajmił Anglik, kierując się w stronę wyjścia.
- Jest jeden sposób, żeby się dowiedzieć wszystkiego - wzruszyła ramionami Kitt. - Strzelać po kolei w kolanko i powiedzą wszystko..
- Dowody faktycznie by się przydały... Można bandziorów popytać... – zamyślił się Sage.
- Póki co możemy im przynieść coś do jedzenia - zwrócił uwagę Callahan. - A potem, póki jest jasno, przejdźmy się do sądu.
Kiedy ruszyli w stronę wyjścia, usłyszeli... coś. Ciche dźwięki rozlegające się jakby z każdej strony.
- A to co? - zapytał Sage, rozglądając się na wszystkie strony.
- Coś słyszałem.. - stwierdził McBearson, wyjmując ponownie rewolwer.
Ciche dźwięki przerodziły się w zawodzenie, cichy płacz, który nagle zaczął jakby przybierać na sile. Coraz wyraźniej słyszeli narastający chór głosów, a w nim rozpacz, beznadzieję, strach...
- Co jest... – zaczął McBearson.
Przerwał mu jednak głośny krzyk przerażenia, który świdrował im bębenki uszu aż do bólu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Pon 18:45, 30 Paź 2006    Temat postu:

Świdrujący uszy aż do granic bólu dźwięk zamilkł tak samo nagle jak się pojawił. Nawet nie od razu zdołali się zorientować, że nie słyszą już tego strachu i przerażenia. Powoli przyzwyczajali się do ciszy.
- Co to, do jasnej cholery, było? – wrzasnął Bean, produkując z siebie hałas o natężeniu nie gorszym niż uprzednie wycie.
- Zakładam że to, co zabiło pastora - odparł oględnie Callahan. - Wszyscy cali?
- Tak. Na razie tak.. - dodał jakby po chwili namysłu McBearson.
- Jak na razie... - Bean zarepetował winchestera.
- Taaa - powiedziała z wahaniem Kitt. - Jeśli pastor miał na myśli to coś, to rzeczywiście muszę przyznać, że było... piekielne...
- Nie macie żadnych chęci zakończenia swojego życia bądź uduszenia sąsiada? – drążył nadal Callahan.
- Tylko Beana, ale to standard - powiedziała Kitt sarkastycznie.
- Ustaw się w kolejce, kochanie – odgryzł się kanciarz.
- Zakończenia życia? Uduszenia sąsiada? Nie rozumiem, panie Callahan - wyznał zdziwiony Beniamin.
- A słyszałeś kiedyś o czymś takim jak kontrola umysłu, McBearson? - odpowiedział pytaniem Callahan. - E, Bean, nabój ci wypadł – dodał, spoglądając z ironicznym uśmieszkiem na drugiego Strażnika.
-Co ty nie powiesz? - sarkastycznie odpyskował Bean i podniósł z ziemi nabój, chowając go szybko do kieszeni
- Kontrola umysłu? - mruknęła Kitt, nie zwracając najmniejszej uwagi na Beana. - Hmmm, ciekawe...
- Ach... Oczywiście, panie Callahan.. - odparł nadal nie bardzo rozumiejąc Beniamin. Po chwili dodał - To co, idziemy sprawdzić co to było?
- A to idźcie... – machnął ręką Bean.
Kitty podeszła do Biblii i zaczęła ją metodycznie przeszukiwać, ale nie znalazła żadnej nowej wskazówki. Najwyraźniej odznakę w sprawności „sokolego oka” na dzisiaj zdobył McBearson. Reszta drużyny w międzyczasie uważnie oglądała kościół, ewidentnie w poszukiwaniu czegoś, co mogło wydawać te... dość specyficzne dźwięki. Jedynie kanciarz spokojnie sięgnął po cygaro, ale zanim zdołał je zapalić, zreflektował się. Postanowił zatem zająć się inną rozrywką. Wprawdzie nieco ryzykowną, ale... Podszedł bliżej dziewczyny.
- A znalazłaś tam kawałek „nie czyń bliźniemu, co tobie niemiłe"? – wypalił.
- A 10 przykazań coś ci mówi? Nie kradnij na przykład – odpyskowała, natychmiast dostosowując się do tonu głosu Beana.
Callahan oderwał się od studiowania witrażu i szybkim krokiem ruszył w stronę małżonki, przekonany, że nawet to miejsce nie powstrzyma jej od próby spacyfikowania Beana.
- Ale za to „nie cudzołóż" ssie na całej linii – kontynuował niezrażony John.
Callahan zdołał złapać Kitty za ramię, powstrzymując ją przed kolejnym docinkiem. Naprawdę, kolejna pyskówka jego towarzyszy nie była tym, na co nie mógł się doczekać.
- Co jest? Ja z nim tylko rozmawiam... – oburzyła się dziewczyna.
- No to wyjdźmy na zewnątrz – zaproponował jej mąż.
Odpowiedź Beana zbliżała się wielkimi krokami, ale szczęśliwie uwagę całej czwórki odwrócił McBearson, z hukiem schodzący po schodach prowadzących na dzwonnicę. A raczej robił coś zbliżonego do schodzenia, głównie używając pewnej tylnej części ciała tuż po tym, jak się potknął na nierównym schodku.
Kiedy wylądował już na ostatnim, podniósł się i otrzepał z godnością.
- Nic nie znalazłem. Trochę kurzu i stary dzwon... – poinformował towarzyszy, choć bynajmniej nie wyglądali na zainteresowanych.
Mike Sage prychnął dziwnie.
- Macie jakiś pomysł? Bo ci bandyci nie wyglądają na zdolnych do wydawania takich dźwięków... – zapytała Kitty, nie zwracając najmniejszej uwagi na Anglika.
- Mnie to za bardzo przypomina St.Luke's... A to mi się wcale nie podoba – powiedział w zamyśleniu Bean.
- Tylko że tam były zombie i jeden władca... marionetek - powiedziała Kitt.
- Ale pamiętasz, że zaczęło się od pustego miasta? – zapytał kanciarz.
- Nie zapomnę St Luke's i tego, co zdarzyło się tuż po nim, Bean. Pamiętam! - warknęła.
- Już cię za to przepraszałem,. nie będę się powtarzał – powiedział z urażoną godnością Bean.
- Na górze nic nie ma.. Ale może w mieście jednak nie tylko jest pustka.. Idę sprawdzić jak przeżyli to schwytani przez nas bandyci i czy w ogóle słyszeli te dźwięki... - stwierdził McBearson i ruszył przed siebie.
- Może byś poczekał na nas, co? A nie tak sam łaził? – syknął do jego pleców Callahan.
Ewidentnie jednak angielski stróż prawa nie zamierzał w żaden sposób podporządkowywać się Strażnikowi Teksasu.
- No cóż, jednego Angola mniej - mruknęła na stronie Kitt. Gdyby jednak ktoś łudził się, że ostatnie słowo w ich kolejnej sprzeczce miał Bean, jej następna wypowiedź była skierowana do niego. - A ty, Bean, mogłeś tego po prostu nie robić...
- Miałem swoje powody – oznajmił.
- Zwłaszcza przy kradzieży pieniędzy, co? – warknęła dziewczyna.
- No jasne, bo akurat PIENIĘDZY ci najbardziej brakowało – powiedział sarkastycznie kanciarz.
- Bo jakoś nie mogę dojść do tego, na co ci była moja obrączka... Zwinąłeś mi ją chyba niejako przez przypadek, co? – Kitt skrzywiła się na wspomnienie miejsca, w którym przechowywała błyskotkę. I tego, gdzie kanciarz grzebał, by ją stamtąd wydobyć.
- Lubię świecidełka, wystarczy? Przecież masz nową! – prychnął Bean.
- Ej, moi drodzy, mamy chyba ważniejsze sprawy niż wasze waśnie, co? - wtrącił się Sage, który ze zmieniającej się barwy twarzy Kitty wyciągnął właściwe wnioski.
- Zwłaszcza cudze, nie? – niestety, dziewczyna zlekceważyła jego bohaterskie wysiłki.
- A widziałaś żebym ja obrączkę nosił? – kanciarz też zdecydował się na niezwracanie najmniejszej uwagi na Irlandczyka.
- No nawet gdybyś ją miał, to pewnie być ją sprzedał... Jak moją, złodzieju... – oczy Kitt ciskały pioruny.
Bean sięgnął do kieszeni i szybkim ruchem rzucił obrączkę w stronę Kitt.
- NIE sprzedałem jej!
- Chcesz powiedzieć - powiedziała wolno Kitty - że nosiłeś ją cały czas i nawet nie raczyłeś mi jej oddać...
Bean przewrócił oczami.
- Wiesz, ty się już chyba nie masz czego czepiać...
- Chcesz powiedzieć - powiedział równie wolno Callahan - że wiedziałeś cały czas, że ona już była mężatką i nawet nie raczyłeś mi powiedzieć?
Kitt zacisnęła pięść na obrączce i ruszyła w stronę Beana.
- Jak jesteś taka sierota, że się nie dowiedziałeś, to mnie za to nie wiń! – zrobił szybki unik, gdy Kitty usiłowała go trzasnąć w twarz.
Drugi raz jednak nie zdołał się uchylić i pięść dziewczyny trafiła dokładnie tam, gdzie planowała. Krew trysnęła z rozbitego nosa kanciarza, który przez chwilę wyglądał tak, jakby chciał jej oddać, ale jedno szybkie spojrzenie na zbliżającego się do nich Callahana sprawiło, że pomysł wywietrzał mu z głowy. Odchrząknął tylko i wymamrotał.
- No dobra, na to zasłużyłem, ale to już ostatni raz. Sage? Chodź, zajmijmy się czymś konstruktywnym Z DALA od tej czarownicy...
- Czarownicy? Ty złodziejska kanciarska gnido... – zaczęła Kitty, ale urwała gdy poczuła usta Callahana na swoich.
Gdy zapanowała względna cisza, to, co przed chwilą dotarło do uszu Callahana, dotarło do wszystkich.
- UCIEKLI! ALARM! UCIEKLI! – McBearson po wizycie w biurze szeryfa zapragnął poinformować o tym wszystkie puste domy w miasteczku.
Bean odwrócił się z kpiącą miną do zastygłej w zaskoczeniu Kitty, którą małżonek już wypuścił ze swoich objęć.
- Widzisz, skarbie, wykaż się i zajmij się panami, co?
- TAK, ZAJMICIE SIĘ BANDZIORAMI, bo JUŻ nie ma ich w CELACH! – wrzasnął do nich dobiegający do kościoła Anglik, do którego dotarła tylko ostatnia część wypowiedzi kanciarza.
- O cholera... - złapał się za głowę Mike. - Musisz, McBearson, tyle hałasu robić? I to jeszcze w kościele? – dodał z nutką nagany w głosie. - No to... chodźmy, Bean – zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku opustoszałego, wedle słów Beniamina, posterunku szeryfa.
- Muszę, Irlandczyku, ponieważ właśnie przestępcy nam uciekli z cel! – oznajmił, aczkolwiek już nieco ciszej, McBearson.
- Jak to uciekli? - zapytała Kitt, zdoławszy już wydobyć z siebie głos.
- Już, spokojnie, panie praworządny, bo jak będziesz taki raban robił, to za cholerę nie pomyślimy racjonalnie i nie dojdziemy, jak i czemu zwiali... – rzucił przez ramię Irlandczyk, którego Anglik zdołał już dogonić.
- Idziemy wszyscy do biura! Natychmiast! – Callahan popchnął delikatnie Beana, który wbrew swoim wcześniejszym deklaracjom stanął jak wryty na wiadomość McBearsona.
- Czy ktoś się do celi włamał, czy po prostu JUŻ ICH TAM NIE MA? – zadał wielkim głosem pytanie Bean, przyspieszając kroku.
- Byłem w nim przed chwilą, cele są puste, drzwi zamknięte, kraty całe! – poinformował go McBearson.
- A nasze konie? – zapytał spokojnie Callahan.
Jednak zanim uzyskał odpowiedź od Anglika, stało się jasne, że jakkolwiek by tego nie zrobili, zniknęli tylko bandyci. Konie całej piątki stały spokojnie przed biurem szeryfa. W samym pomieszczeniu było dokładnie jak przedtem. Cicho i pusto. Anglik miał rację – bandyci jakby... wyparowali.
- Kitt... co o tym sądzisz? – zapytał spokojnie Bean, ale nie doczekał się odpowiedzi. Dziewczyna do biura nawet nie weszła, pozostawiając oględziny mężowi.
- No to... albo mamy z głowy kłopoty, albo właśnie wpadliśmy w jeszcze większe kłopoty... – podsumował John, wychodząc na zewnątrz. - Tak przy okazji, to sądzę, że można powiedzieć że już wiemy, gdzie się podziali mieszkańcy.
- Panie Callahan. Jak to kłopot z głowy? Człowiek od tak nie może wyparować! Teraz musimy ich znaleźć! – ryknął McBearson.
- To wygląda tak jakby to coś.. zabrało ich? - dokończyła niepewnie myśl męża Kitt, zupełnie nie zwracając uwagi na Anglika.
-Wie pan, gdzie się podziali? Gdzie? – drążył temat Beniamin.
- Podziali się dokładnie tam, gdzie podziali się ci mieszkańcy. Przez te dźwięki! – wyjaśnił mu spokojnie Callahan.
- Właśnie, dźwięki - zbladła Kitt. – Wychodzi na to, że tylko kościół jest bezpieczny, a my sobie tak tutaj stoimy...
- John, sugeruję odwrót... Jak najdalej od tego angielskiego samobójcy – powiedział ze złością Bean.
- Prawdę mówiąc, sam się przychylam do takiego rozwiązania... – zgodził się drugi Strażnik.
- Obiecałem bronić ludzi! Sprawiedliwości i honoru! Zaginęli tutaj ludzie... oraz uciekli bandyci! Nie mogę pozwolić, aby ta sprawa została zostawiona.. Zbadam tę sprawę, choćbym miał zrobić to sam, panie Johnie Bean, Strażniku Teksasu! – wściekł się Beniamin.
- Eee, Bean, mówiłeś coś o... samobójcy? – zauważył swobodnie Sage.
- Ależ nie pozwól nam się zatrzymywać. Obiecuję, że zorganizujemy ci porządny pochówek z honorami... – zapewnił go ironicznie kanciarz.
- Ze wszystkich Anglików na całym świecie... musiał się nam trafić właśnie taki – mruknął Callahan.
- To niech tutaj zostanie... - jęknęła cicho Kitt.
- Jesteś Strażnikiem Teksasu! I pozwalasz na ucieczkę bandytów? – pieklił się McBearson.
- Bronię prawa i sprawiedliwości. Tutaj nikogo nie ma, wiec nie ma kto naruszać prawa, a sprawiedliwie do rzeczy podchodząc, to my też powinniśmy być daleko stąd – wyjaśnił mu swobodnie Bean.
- Człowieku! - zwrócił się do McBearsona Sage. - Jesteśmy na Dziwnym Zachodzie! To są Stany Zjednoczone, nie twoja perfekcyjna Wielka Brytania!
- Przecież wiesz, że BYLI tutaj ludzie, których SAMI sprowadziliśmy! Jaki z ciebie obrońca ludzi?
- Jesteś pieprzonym Anglikiem! - wrzasnęła Kitt. - Więc przestań się mądrzyć i gadać o obowiązkach, wolności, sprawiedliwości i honorze!
McBearsona w tym momencie zatkało. Nie przywykł do tego, by nazywano go „pieprzonym Anglikiem”... A zapewniano go, że w tej części kontynentu nikt nie ma specjalnych problemów z ludźmi jego narodowości... Ale dziewczyna w ogóle mówiła... z nietypowym dla tych rejonów akcentem.
Zapanowała nareszcie względna cisza. Callahan przekrzywił głowę, jakby nasłuchując, wreszcie uniósł dłoń, po czym szybko ruszył za biuro szeryfa. Wtedy usłyszeli wszyscy... Czyjeś powolne człapanie. Kitty, nie zastanawiając się ani chwili dłużej, pognała za mężem.
- Co jest...? – wymamrotał McBearson.
Wraz z pozostałą dwójką pobiegł w ślad za nietypową parą. Ich oczom ukazał się stary, lekko śmierdzący whisky mężczyzna, który szedł wolno, kierując się w stronę saloonu.
- Hej, ty! – wrzasnął Callahan.
-Hej! Hombre! Zaczekaj! – dorzucił Bean.
Mężczyzna początkowo nie zwrócił na nich uwagi, jednak po kolejnym okrzyku, tym razem wydanym przez dziewczynę, zatrzymał się jak wryty i spojrzał na towarzystwo.
- Eee?
- Kim jesteś? Co tu się stało? Co to za glosy, które tutaj wyją? – pierwszą osobą, która wydała z siebie głos, był niestety McBearson.
Facet czknął sobie solidnie, popatrzył na nich i zamrugał.
- Że co? - wrzasnął.
- GDZIE! SĄ! WSZYSCY?! - krzyknął Callahan
- A NIE WIEM. I NIE DRZYJ SIĘ NA MNIE, SMARKACZU! – zdenerwował się mężczyzna.
- A ty kto jesteś? - szepnął dla odmiany Callahan.
- ŻE CO?
- Jak się pan nazywa? - Callahan nieco nasilił siłę głosu.
- Joe Fisher, a co? - odparł równie „dyskretnie” rozmówca.
- I co, wszyscy zniknęli, a ty idziesz na jednego, co? – zakpił Callahan.
- Ja bym powiedział, że na piętnastego – skwitował półgębkiem Bean.
- A masz jakiś lepszy pomysł, koleś? – zdziwił się Fisher.
- Wiesz, gdzie są mieszkańcy tego miasta? – zapytał inkwizytorskim tonem Anglik.
- Wiedziałem, że tak będzie, odkąd ten durny Guire przyniósł to coś do domu... – wzruszył ramionami stary.
- Kto? Kim jest Guire? Co się tutaj stało? - próbował dowiedzieć się McBearson.
Sage uniósł pytająco brew.
- I CO przyniósł do domu?
- Tak nawiasem mówiąc, powiedziałbym, że mój pomysł z zatkaniem uszu jest całkiem do rzeczy... - zauważył mimochodem Callahan.
- A Guire przyniósł takie małe coś śmieszne drewniane z gór... - powiedział mężczyzna. - A pastor mówił, że to diabelskie...
- Diabelskie małe coś? – upewnił się Anglik.
- No rzeźbę taką - sprecyzował Fisher.
- Co przedstawiała? I gdzie ona teraz jest? – McBearson ewidentnie zakładał, że im więcej pytań zada, tym więcej odpowiedzi uzyska.
- Gdzie mieszkał ten Guire? - dorzuciła Kitty.
- Dobra, to chodź pan z nami, pokażesz nam pan tą rzeźbę - zadysponował Callahan.
- Ale najpierw się muszę napić – stwierdził kategorycznym tonem mężczyzna.
- Napije się pan później.. Ta sprawa jest ważniejsza... Gdzie pan był, kiedy wszyscy wyparowali? – warknął McBearson.
Zniecierpliwiony Callahan złapał mężczyznę za kark i wyprowadził go na główną ulicę.
- Więc który to dom? - warknął.
- Do Guire'a jest tam - machnął po zebraniu myśli mężczyzna. - Tam, z boku kościoła...
McBearson pierwszy ruszył śmiałym krokiem w kierunku wskazanym przez mężczyznę. Callahan puścił starego i po krótkim namyśle machnął na niego ręką, po czym ruszył w ślad za żywą tarczą. Jego małżonka uniosła brwi i niespiesznie wraz z kanciarzem i Sage’em poszli za nimi.
Po obu stronach kościoła stały dwa domy. Oba były zadbane i utrzymywane w niezłym stanie, jeden miał mały ogródek przylegający do kościoła. Ewidentnie należał do kogoś, kto planował rozwój rodziny, sądząc po przygotowywanej z boku dobudówce. Obok leżało też całe mnóstwo desek.
- Hmm... O który mu chodziło? – spytał, zatrzymując się przed kościołem Beniamin. - Ten po prawo, czy ten na lewo?
- Zobaczmy najpierw ten z ogródkiem – zdecydował Callahan.
- PO PRAWEJJJJJJ! - dobiegł ich wrzask faceta, który już dotarł do saloonu i teraz stał przed wejściem, przyglądając się poczynaniom przybyszy.
- Pewnie się powtórzę, ale mam złe przeczucia... – wymamrotał Bean.
- Ty zawsze masz złe przeczucia - zauważył Callahan.
- Wyjątkowo się z nim zgodzę - mruknęła Kitt.
O dziwo, jej następnym ruchem było wyciągnięcie derringera. Widząc to, Callahan przez chwilę przypatrywał jej się z doskonale obojętnym wyrazem twarzy, zanim nagle coś w jego głowie nie zaskoczyło. Biorąc przykład z żony, wyjął obrzyna i załadował srebrnymi brenekami.
- A czy pan, panie Bean, miał kiedyś dobre przeczucia? - powiedział McBearson, wchodząc na posesję.
Popatrzył na to dziwne małżeństwo i stwierdził, że ich działanie ma jednak jakiś sens. Wprawdzie nie rozumiał, dlaczego dziewczyna wyciąga derringera, skoro ma u boku dwa frontiery, ale srebro Callahana miało sens. Wyciągnął zatem swoją drugą broń i sprawdził, czy rzeczywiście jest załadowana tym cenniejszym rodzajem amunicji. Bean zaklął pod nosem. Frontiera miał załadowanego normalną amunicją. Pocieszył się jednak myślą, że kilka tarcz już weszło przed nim.
Dom był mały. Miał zaledwie kuchnię, dwa pokoje, niewielką komorę z zapasami. Bean zajrzał przede wszystkim tam, ale już po chwili wyszedł zawiedziony, bo jedyne, co znalazł, to trochę zboża, beczki z piwem i solonym mięsem, trochę ziół. Reszta zajrzała bezpośrednio do pokojów, również nie zauważając nic szczególnego. Trochę rozrzuconych zabawek, na stole w kuchni resztki zapleśniałego jedzenia, pięć talerzy...
W pewnym momencie McBearson zamarł.
- Hej! Cisza! Coś tu idzie... Słyszę jakieś kroki!
- Skąd? - odszepnął Callahan.
Z nieziemskim zgrzytem poruszyła się okiennica. Anglik ostrożnie ruszył w stronę okna, nieświadom tego, że reszta drużyny pochowała się za wszelkimi dostępnymi osłonami. Jeśli coś miało zaatakować, lepiej żeby pierwszy impakt uderzenia poszedł na McBearsona...
Nagle coś skoczyło McBearsonowi na głowę i z dzikim „Miauuuuuuuuuuuu” wbiło pazury w jego ramię. McBearson wrzasnął, potem jednak strącił kota z ramion i usiłował zachować absolutną powagę mimo nerwowych śmieszków całej reszty.
- Dom wygląda na czysty – mruknęła z rozbawieniem Kitty.- Idę do ogrodu...
Dziewczyna wyminęła nastroszonego kota i wyszła do ogrodu. Był dość duży, ciągnął się małym sadem owocowym na tereny za miastem. Przylegał jednym bokiem do kościoła, do ściany z witrażem. Kilka małych, niedawno posadzonych drzewek, tworzyło mały przyjemny zakątek z kilkoma drewnianymi ławami. Naokoło domu rosły krzaki róż. Znajdowało się tu też kilka uli. Przy krzaczkach w pobliżu kościoła stał mały pieniek, a na pieńku... coś...
- To chyba to coś, o czym mówił ten człowiek...- powiedział McBearson, zbliżając się do przedmiotu z wyciągniętym rewolwerem.
Cała reszta drużyny podchodziła do pieńka równie ostrożnie, aczkolwiek raczej bez broni. Choć wiedzieli, że jest to irracjonalne, czuli zimno... śmierć, strach... przerażenie... Żadne z nich nie zamierzało się do tego przyznawać, ale Kitt, korzystając z przywilejów bycia przedstawicielką płci nieco słabszej, przytuliła się do męża.
Figurka przedstawiała małego dziwnego skulonego stwora, z którego ramion i głowy wyrastały węże. Gady miały paszcze pełne ostrych zębów, a na jego plecach znajdowały się jakieś dziwne wyrostki... przypominające skrzydła.
- Czy ktoś ma jakieś... pomysły...co to może być? - zapytał niepewnie Callahan.
- Co to jest? Do diabła.. To na pewno sprawka diabelskich mocy! Panie Callahan, proponuję to spalić! – ryknął McBearson.
- Ja wiem, co to jest - powiedziała cicho Kitty,.
- A oświecisz nas wszystkich? – zapytał drwiąco Bean, starając się nie patrzyć na rzeźbę.
- Kiedyś czytałam o jakiś pradawnych bóstwach indiańskich... Opisano je dość dokładnie. To chyba było bóstwo nagłej złej śmierci... Wszystkie nagłe zniknięcia przypisywano temu czemuś... Każda paszcza to był rodzaj śmierci, ale nie pamiętam wiele więcej... Wspomniano coś o jakiś zaginięciach, ale raczej nie na masową skalę...
- Ale co to jest? Symbol? Jakaś szatańska magia? Spalmy to! – nalegał Anglik.
- Więc jak to się... wyłącza? – dociekał Callahan, nie zwracając uwagi na Beniamina.
- A może to przestrzelić? – zaproponował Bean.
- Ta, a potem po tym poskacz. Na pewno ci ulży – skrzywił się Strażnik.
- Nie wiem - powiedziała cicho Kitt. - Tego nie powinno tu w ogóle być... Rany, ile by za to dali w Waszyng.. - urwała nagle.
Anglik przyjrzał się jej z niezdrowym zaciekawieniem. Waszyngton? USA? No cóż, pewne sprawy stały się nieco bardziej zrozumiałe...
- Nadal proponuje to spalić... – powiedział spokojnie. - Niech się spali w ogniu. Ogień oczyszcza.. - stwierdził ponuro i z lodowatą satysfakcją.
- No chyba nie ma innego wyjścia - zgodziła się Kitty.
- Ktoś ma coś do szybkiego spalenia tej „rzeczy”? – rzucił McBearson.
- Nie prowokuj jej – mruknął ponuro Bean.
Kitty zlekceważyła uwagę kanciarza. Podeszła do figurki tak, by Anglik mógł oglądać co najwyżej jej plecy i przywołała kartę. W chwili kiedy jej ognik dotknął figurki, dziewczyna została mocno odepchnięta od artefaktu i jakaś siła cisnęła nieprzytomną od samego uderzenia dziewczynę w stronę domu. Ogień zgasł. Figurka stała nietknięta.
- Nie! – krzyknął Callahan, rzucając się w stronę nieprzytomnej dziewczyny.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Nie 19:09, 12 Lis 2006    Temat postu:

W tym samym czasie McBearson, złapał za leżący obok kawałek drewna, podpalił je w bardziej konwencjonalny sposób i przytknął je do figurki. Ta zareagowała na to równie wrogo, co w przypadku Kitty, gwałtownie odpychając go od siebie. Siła uderzenia była jednak znacznie mniejsza niż w przypadku dziewczyny.
– Co na wszystkie diabły?!?! – wymamrotał nieco oszołomiony i spojrzał badawczo w stronę Callahanów.
John przykląkł już przy żonie i dotknął jej przegubu. Odetchnął z ulgą, kiedy namacał wyraźny, acz trochę wolny puls i przymknął oczy, dziękując w duchu patronów niezbyt roztropnych osób. Przez to zapewne nie zdołał ani zauważyć, ani tym bardziej powstrzymać Beniamina, który wstał z rewolwerem w dłoni, starannie wymierzył i wystrzelił.
Jeżeli McBearson oczekiwał czegoś zgodnego ze zdrowym rozsądkiem czyli kuli przebijającej statuetkę, to się srogo zawiódł. Jednak jego kula po prostu zrykoszetowała od drewna, o włos tylko mijając stojącego obok Beana. Kanciarz zaklął głośno, a McBearson szybkim ruchem schował broń do kabury. Nie na tyle szybko jednak, by nie zdążył tego zauważyć Callahan.
– Odłóż tą broń zanim zrobisz sobie krzywdę! – krzyknął.
– Spokojnie, panie Callahan. Nie mam zamiaru nikomu tutaj z obecnych robić najmniejszej krzywdy. Ale musi być sposób zneutralizowania tego czegoś....Ma pan jakiś pomyśl, aby tego dokonać? – powiedział Beniamin z rysującym się na twarzy na przemian zaskoczeniem i zdziwieniem, podpartym wybitną bladością.
– Na pewno nie strzelając do tego – skwitował John, koncentrując się na żonie i poklepując ją po policzku. – A to powinien pan wiedzieć.
Kiedy wypowiedział ostatnie słowo, zamrugał nerwowo, bo zdawało mu się, że coś usłyszał. Po kilku sekundach już był pewien. Ciche przerażone szepty zaczęły dochodzić do nich ze wszystkich stron ogródka. Póki co, były to tylko szepty... Po chwili jednak można było usłyszeć coraz głośniejsze tony, pełne gniewu i żądzy zemsty.
Callahan złapał Kitty i ruszył biegiem do kościoła. Reszta mężczyzn bez wahania podążyła w ślad za nim, słysząc już coraz głośniejsze i wściekłe głosy. Na szczęście dla siebie wpadli do kościoła zanim jazgot nabrał siły, niemniej jednak był on tak pełen nienawiści i jadu, że wwiercał im się w mózgi, powodując tak wielki ból, że mogli myśleć tylko o tym, by się skończył. John zachował na tyle trzeźwości umysłu, by zatkać Kitty uszy, nie znając natury tego omdlenia, w które popadła. Szczęśliwie po kilku minutach diabelski chór, jakby wiedząc, że jest zupełnie bezsilny, zaczął cichnąć, a w końcu zamilkł całkowicie. Zebrali w kościele odetchnęli z ulgą, a Callahan zajął się doprowadzeniem żony do przytomności.
W ciszy, jaka zapadła, tym wyraźniej było słychać podniesiony głos Anglika.
– Mam dość tego ukrywania się! – krzyknął. – Coś piekielnego się tutaj dzieje! Ludzie znikają w tajemniczych okolicznościach, a ja uciekam jak mysz pod miotłę! Przysięgałem bronić ludzi, honoru i sprawiedliwości! Nie mogę pozwolić, żeby to dalej miało miejsce!
Wyciągnął broń i poirytowany wyszedł przed kościół. Trzech zdumionych mężczyzn spoglądało na siebie z zaskoczeniem pomieszanym z niesmakiem.
– Samobójca – skomentował Bean.
– W rzeczy samej – zgodził się Callahan, nie przerywając prób przywrócenia Kitt do świata żywych.
– Popieram – Sage skinął głową.
Po chwili Anglik powrócił z zawiedzioną miną i odkrywczym tonem oznajmił:
– Znów pustka... Ktoś ma jakiś pomysł, gdzie może być przyczyna tego całego koszmaru?
– W ogródku w którym byliśmy? – odpowiedział Bean kpiąco. – Tam gdzie jest ta statuetka? Co jesz...
Bean urwał, jego uwagę przykuła dochodząca do siebie pani Callahan. Dziewczyna wymamrotała półprzytomnie kilka słów, zamrugała kilkakrotnie i... I doskonały widok kanciarza przysłoniły plecy jego przyjaciela, który pochylił się nad żoną, pocałował ją w policzek i powiedział kilka cichych ciepłych słów.
Oczywiście, pierwsze słowa Kitty nie należały do przystojących damie.
– Co, do diabła...?
– Cóż, statuetka ci... oddała – wyjaśnił John. – A potem znowu zaczęła ryczeć, więc wróciliśmy do kościoła.
– Jak to mi oddała...? – wymamrotała dziewczyna, usiłując sobie przypomnieć, co właściwie się stało. – Aaaa – mruknęła po chwili, gdy jej pamięć usłużnie podsunęła wymagane fragmenty.
Podniosła się do półsiedzącej pozycji z wydatną pomocą męża, po czym rozejrzała się po towarzyszach, jakby intensywnie się nad czymś zastanawiając. Powiodła spojrzeniem po wszystkich, zaczynając od Johna, zacisnęła wargi na widok wpatrzonego w nią kanciarza, zatrzymała spojrzenie na Sage’u i McBearsonie, stojących nieopodal, wyglądających przez otwarte drzwi na główną uliczkę miasteczka. Wreszcie nabrała powietrza i zaczęła mówić.
– Nie powinnam wam tego mówić, ale znam historię która jak ulał pasuje do tego, z czym mamy do czynienia... Otóż w 1862 na terenie Dakoty odkryto posążki bóstw noszących cechy rzemiosła indiańskiego, no i oczywiście spowodowało to wielkie zamieszanie. Przedstawiały cztery postacie, nieznane całkowicie specjalistom od wierzeń indiańskich, więc oczywiście znawcy zaczęli szaleć... Jednym z nich była jakaś śliczna kobieta i na tym się kończą ładne figurki. Jeden z wyglądu przypominał jaszczurkę o dziwnych kolcach na grzbiecie, inny to jakaś ogromna, ośliniona, rechocząca ropucha z kłami w pysku, a następna przedstawiała małego dziwnego skulonego stwora, z którego ramion i głowy wyrastały węże o paszczach pełnych zębów, a na plecach znajdowały się jakieś dziwne wyrostki... przypominające skrzydła... Brzmi znajomo, prawda? Wszystkie posążki stanowiły jakby komplet i wszyscy na ich widok czuli się mocno niepewnie. Oczywiście, traktowano to jak majaczenie specjalistów, którzy chcieli być bardziej niesamowici niż ich znalezisko, ale faktem było, że wśród badających te figurki wybuchła epidemia samobójstw. Rok później odcyfrowano napisy z groty, w której odnaleziono posążki i okazało się, że jest to pozostałość po krwawym kulcie jednego z plemion indiańskich, które wymarło jakieś pięćset lat temu. Kobieta była boginią pożądania i miłości cielesnej, jaszczur bóstwem wojny i śmierci w walce. Ropuch prawdopodobnie był bóstwem, które zapewniało powodzenie plemieniu, o ile, oczywiście, czciło go odpowiednimi ofiarami. Ostatni stwór był bóstwem nagłej śmierci, a każda paszcza węża odpowiadała za zaginięcie jednej ofiary. Niewiele więcej zdołano ustalić, gdyż naukowcy zajmujący się tematem zniknęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Figurki wkrótce ukradziono z magazynu instytutu archeologii i ich nie odnaleziono. Aż do dziś – dodała sarkastycznie. – Wiesz, Bean, za zwrócenie tych figurek przewidziana jest nagroda, o ile dobrze pamiętam...
Gdy skończyła, McBearson spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Ale jak to? – wymamrotał, na co jednak nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi.
– Ech, dlaczego to nie mogła by być statuetka kobiety... – pokręcił Bean z rozczarowaniem głową, lekceważąc jednocześnie uwagę Kitty.
– Poszukaj jej sobie – Kitty próbowała wstać. – Życzę powodzenia... Teren całej Ameryki do przeszukania.
Callahan bez słowa podał jej rękę i pomógł jej utrzymać się w pozycji pionowej przez pierwsze kilka sekund.
– Tak? A skąd wiesz, że nie wywieźli jej na przykład do Afryki? Podobnież tam są takie boginie płodności, moja droga... – zapytał Bean, gdy już stanęła pewnie na nogach.
– Zapewne są tam przede wszystkim kobiety... – mruknęła złośliwie. – A w Afryce nie ma Indian...
– W takim razie, panie Johnie Bean, może wie pan jak to zniszczyć? Ależ.. zapewne pan wie.. W końcu jest pan wykwalifikowanym i doświadczonym Texas Rangerem... – warknął McBearson, zaskoczony ich lekkomyślną rozmową.
– Jestem na tyle doświadczony, żeby nie biegać bez sensu z gnatem na wierzchu jak kurczak bez głowy – odparował Bean.
McBearson szczęśliwie zmilczał nasuwającą mu się odpowiedź.
– Dzięki, kochanie. Czyli nie dość, że oddaje, to jeszcze próbowało w pewien sposób zaatakować...? – upewniła się – Czy próbowaliście temu czemuś coś jeszcze zrobić czy wkurzyło się po tym jak chciałam to zjarać?
– Ja próbowałem to spalić normalnymi środkami, jednak bez efektu... Kule tez na nim nie robią wrażenia... – poinformował ją Anglik.
– McBearson próbował to, jak zwykle, potraktować ołowiem – dodał niemal równocześnie Callahan.
– Normalnymi środkami? – Kitt uniosła brew. A tak się starała zaslonić kartę.
– Owszem – powiedział McBearson, już dawno pogodziwszy się z tym, że podróżuje w towarzystwie... co najmniej specyficznym.
– I panu nic nie zrobiło? – upewniła się.
– Normalnie próbowałem to potraktować pochodnią, a następnie gdy efekt był podobny do pani, ponieważ również mnie odrzuciło, jednak lżej, spróbowałem to potraktować ołowiem – po chwili namysłu dodał – niestety, bezskutecznie...
– Czyli odpada bezpośrednie pozbycie się tego czegoś? – zamyśliła się Kitt. – Ktoś ma jakiś pomysł?
– Na stos? – rzucił Anglik.
– Taaa – prychnęła Kitt.
– Możemy spróbować oblać to naftą... ale jakoś wątpię, żeby to coś dało – zauważył kąśliwie Callahan.
– Odpada spalenie. Odpada rozwalenie ołowiem – powiedziała cicho Kitt. – To co my temu czemuś właściwie możemy zrobić?
– Spróbować to może rozerwać na kilka mniejszych kawałków i zmiażdżyć? – zaproponował niestrudzony Beniamin.
– Pan sam po rozerwie, czy mamy posłać po niedźwiedziołaka? – zapytała sarkastycznie.
– Ależ nie...Nie chodziło mi tutaj o to, że to my mamy rozerwać... Chyba macie tutaj jakieś koleje, prawda? – upewnił się.
Bean natomiast jakby się ożywił, jednak po chwili zachmurzył się znowu i zacisnął usta.
– No cóż, moja droga... – zaczął z pewnym wahaniem – jeżeli nie działa na to broń fizyczna, to może podziała broń... magiczna?
– Moooże – przyznała Kitt. – A masz jakiś pomysł?
Bean podszedł do niej blisko, tak, by nie słyszał go Anglik.
– Mógłbym spróbować rzucić w to kanta – szepnął.
– Ciekawe jakiego – mruknęła.
– Mam kilka w arsenale, więc mogę popróbować – odpowiedział.
– Problem polega na tym, że nie wiemy jak to zareaguje na próby... A może walnęło mnie z taką siłą, bo używałam kanta?
– To jak? Jakbyśmy to popieścili, to by się dało... nie wiem, przenieść? – zapytał Callahan, który niepostrzeżenie stanął koło nich i przysłuchiwał się ożywionej wymianie zdań.
– Hmmm, przenieść? John, a może tutaj to przynieść – Kitt machnęła ręką w kierunku ołtarza.
McBearson jedynie zasępił się, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego cała trójka szepcze coś do siebie i czekał, aż dojdą do jakiś konstruktywnych wniosków.
– Hm... moglibyśmy spróbować – westchnął w końcu Callahan.
– Tylko nie wiem, czy chcemy tego dotykać... – powiedziała Kitt.
– No dobra, dzieciaczki... Mogę się poświęcić i spróbować to dotknąć – zaofiarował się Bean. – Najwyżej ktoś mnie będzie musiał tutaj szybko przynieść – dodał.
– Pan? – zdziwił się McBearson.
– To może ja? – zaoferował się Sage.
– Pan też?
– No ja cię mogę przywlec co najwyżej – skomentowała Kitty. – Ale nie licz, że będę cię ratować jakby co... A może Angol? – zaproponowała szeptem.
– No masz ci los – westchnął Bean. – Tobie, kociaczku, nie sposób dogodzić...
– Po prostu ty mi nie jesteś w stanie dogodzić – uśmiechnęła się bardzo złośliwie.
– Dobra, ja i Sage idziemy z Beanem. Wy dwoje zostańcie tutaj – zadecydował Callahan, ucinając w zarodku potencjalną dyskusję.
– Chodźmy więc – Sage, zadowolony, że znowu działa, był już prawie w drzwiach kościoła.
– Hej, nigdzie nie idziesz beze mnie – krzyknęła Kitt, widząc że John podąża za Irlandczykiem, nie zaszczycając jej ani jednym spojrzeniem.
– Skoro mi nie pozwalasz... – John wzruszył ramionami i dołączył do Mike’a.
– Wołałbym również uczestniczyć w tej wyprawie... – McBearson poszedł w ślad za Callahanem.
Kitt wciągnęła powietrze ze świstem i poszła za nimi z miną, która wyraźnie wskazywała na to, że nie da sobie łatwo wyperswadować tej wycieczki.
– Kitt, jaki masz czas na setkę? – zapytał Callahan z nutką zniecierpliwienia w głosie, odwracając się do niej.
– Eee? – zapytała zaskoczona.
– Zostaniesz tutaj. Proszę – dodanie tego ostatniego słowa miało zapewne złagodzić ton rozkazu.
To dziwo najwyraźniej ją przekonało, bowiem bardzo niechętnie skinęła głową.
– Tak samo jak i ty, McBearson – kiedy miał na koncie jeden sukces, odwrócił się w stronę Anglika. – Skoro sam twierdzisz, że nie masz pojęcia, co się tutaj dzieje, będziesz nam tylko zawadzał.
– Nie sadzę. Poza tym moje śluby mnie do czegoś zobowiązują. Idę z wami. A wydaje mi się, że pan również nie bardzo wie, co tutaj się dzieje – wytknął mu Beniamin.
– Ja nie biegałem bez sensu po mieście wymachując bronią – zwrócił mu spokojnie uwagę Strażnik.
– McBearson – wtrącił się Sage – a twój zapchlony angielski honor nie nakazuje ci zostać z damą?
– Broń miałem przed sobą... A zdaje się, że wy teraz jesteście bliscy rozwiązania tego nieoczekiwanego splotu zdarzeń. – odpowiedział Callahanowi McBearson, zaraz potem kierując spojrzenie na Irlandczyka. – Pan chyba nie wie, co pan mówi, panie Sage! Ja składałem śluby obrony ludzi przez złem! Wiec iść muszę! Tak mi nakazują reguły i zasady, którym się oddałem!
Kitt westchnęła demonstracyjnie i usiadła w najbliższej ławce.
– Dziękuję, panie McBearson za niezaliczenie mnie do gatunku ludzkiego – powiedziała zgryźliwie.
– Będziecie się tak przepychać w drzwiach czy tam idziecie? – zdenerwował się Bean, stojący już pod kościołem.
– Właśnie, będziesz bronił Kitt przed złem! MY idziemy! – zadecydował Sage.
– Dokładnie. Broń miałeś przed sobą, zamiast w kaburze. Jak nawet na kichnięcie muchy tak reagujesz, to na nic nam się nie przydasz, wręcz przeciwnie, będziesz nam tylko zawadzał. Chcesz pomóc? Zostań tutaj – warknął zniecierpliwiony Callahan.
– Zatem proszę bardzo, panie Sage. Niech pan zostanie. Przyda się pan na coś – zaproponował Anglik.
Mike westchnął i usiadł koło dziewczyny.
– Spokojnie, ja zostaję a Anglik idzie z wami... – mruknął.
– Dziękuję... – odparł chłodno McBearson.
– Dobra. To jego pogrzeb – poddał się w końcu Callahan.
Cała trójka wyszła z kościoła i weszła do ogródka. Bez wahania podążyli w stronę rzeźby, która stała tak, jak ją zostawili. Mężczyźni stali przez chwilę, przyglądając się drewnianej figurce, najprawdopodobniej sprawczyni całego tego zamieszania. Ale, mimo że przyglądali się jej bardzo uważnie, nie potrafili sobie przypomnieć, czy poprzednio też miała tak złośliwy uśmieszek na twarzy.
Bean westchnął, ustawił się z tyłu figurki poirytowany jej wyrazem... pyska, skoncentrował się... powoli podszedł... poślinił palec... uśmiechnął się... i dotknął figurki.
McBearson i Callahan odruchowo wstrzymali oddech w oczekiwaniu na spodziewany grom z jasnego nieba lub przynajmniej na znajomą kakofonię dźwięków. Nic jednak się nie stało. Zachęcony dotychczasowym powodzeniem kanciarz dotknął rzeźby dwoma palcami. Nadal nie było z jej strony żadnej reakcji. Odetchnął kilka razy głęboko i złapał za skrzydło, podnosząc figurkę delikatnie. Nic złego mu się nie stało. Ujął ją zatem w obie dłonie.
– No, eee... miejcie pogodne myśli, a ja spróbuję to przenieść – powiedział niepewnie.
– Pogodne myśli? Przy tym czymś? – zdziwił się Anglik.
– Tak, przy tym czymś.– powiedział Callahan.
– Myślcie o czymś radosnym, po prostu – uściślił Bean.
– Spróbuję... – odparł nieco skonfundowany McBearson.
Bean zaczął iść wolno w stronę kościoła, aczkolwiek każdy nerw jego ciała aż rwał się do biegu. Wydawało mu się jednak, że gdy przyspieszy kroku, rzeźba zaprotestuje, bez względu na to, jak idiotyczny ten pomysł mu się wydawał. Starał się zatem myśleć o czymś zupełnie niezwiązanym z obecną sytuacją... O Kitty Cutsson... Znaczy się Callahan. O jej uśmiechu. O jej twarzy. O jej włosach... O jej...
Callahan zastanawiał się, dlaczego Bean ma na twarzy taki głupkowaty i jednocześnie rozmarzony uśmiech. Był jednak dziwnie przekonany, że nie chce wiedzieć. McBearson z kolei był dziwnie spięty i Strażnik zastanawiał się, jak długo jeszcze z tym głupkowatym Anglikiem wytrzyma. Nie zdołał jednak dojść do jakiejś sensownej konkluzji, wszedł więc do kościoła i stanął przy drzwiach, robiąc miejsce dla Beana.
Ten jednak w chwili gdy przekroczył próg, został z niesamowitą siłą odepchnięty od wejścia. Miał jednak na tyle przytomności umysłu, by wypuścić z rąk figurkę, może dlatego nie stracił przytomności, kiedy zaczęło się znajome zawodzenie. Callahan zrobił szybko dwa kroki i wciągnął kanciarza za frak do środka.
Wściekłe wycie przypominało to sprzed kilkunastu minut, siedzieli więc, klęczeli lub stali ze starannie zatkanymi uszami, mając nadzieję, że hałas skończy się w końcu i pozwoli im znowu logicznie pomyśleć. Niestety, zawodzenie nie kończyło się, zmniejszyło jednak natężenie na tyle, by mogli porozmawiać. Porozmawiać lub... poprosić inne moce o pomoc w rozwiązaniu zagadki. McBearson ukląkł przed ołtarzem i zaczął się modlić, zasłużywszy sobie tym samym na pogardliwe prychnięcie Sage’a.
– Hej! Wy! Myślcie... myślcie o czym radosnym! – krzyknął Bean, podnosząc się z klęczek.
– Że co? – zapytała niepewnie Kitt.
– O rany, myśl o swoim ukochanym i jak ciebie wielbi! – zirytował się Bean.
– Wal się, Bean – syknęła Kitt, ale po sekundzie namysłu zrozumiała, o co chodziło kanciarzowi.
Bean szykował się do wyjścia na zewnątrz.
– Bean, do cholery, wracaj! – wrzasnęła. – To cię zabije!
– Raz się żyje, kochanie – odparł jej niemalże beztrosko. – Znaczy, prawdę mówiąc... to dwa razy – mruknął – ale nie będę się sprzeczał o szczegóły...
– Cholera... – rzekł pod nosem Sage i ruszył w stronę Beana, by go zatrzymać.
Kanciarz był jednak szybszy i już był przy figurce. Kitt zerwała się na równe nogi i ruszyła w stronę wyjścia, jednak zatrzymała się przy drzwiach. Bean nadal nie znikał, nawet po tym jak podniósł rzeźbę. Zawrócił szybko do kościoła, jednak figurka miała w zanadrzu własne brudne sztuczki – Bean niemal krzyknął ze zdziwienia i bólu, gdy nagle zaczęła palić mu dłonie żywym ogniem. Zaklął szpetnie i wrzucił figurkę do kościoła.
Spod rzeźby zaczęły wydobywać się kłęby dymu i czuć było wyraźny smród spalenizny. Wyrwało to nareszcie z otępienia McBearsona, który zerwał się spod ołtarza. Stali jak zauroczeni, bardziej zaskoczeni niż przerażeni. Dziewczyna odruchowo wtuliła się w męża, ale po chwili wyrwała się z odrętwienia.
– Kościół się spali, rany boskie – wrzasnęła i rzuciła się w stronę misy ze święconą wodą.
Callahan bez zastanowienia ruszył za żoną. Wspólnie złapali naczynie i bez zbędnych ceregieli wylali jego zawartość na figurkę. Kłęby dymu, jakie spowiły pomieszczenie, przesłoniły widok wszystkim dookoła. Wrzask, który teraz usłyszeli, był jak dotychczas pełen gniewu i wściekłości, ale mieli wrażenie, jakby spod tych uczuć przebijała jakby... nadzieja? McBearson wyglądał na zagubionego, rozglądając się wokół z przerażeniem. Gdy opar rozwiał się, zauważyli pewne przyciemnienie na figurce, ale nic poza tym... Zaczęła się niespokojnie poruszać na podłodze.
– Czymś to trzeba poświęcić! – krzyknęła Kitty, odczuwając narastającą panikę. – McBearson, podaj krzyż!
Stojący obok ołtarza Anglik potrzebował chwili, żeby przetrawić polecenie dziewczyny. Kiedy jednak w stronę krucyfiksu ruszył Sage, Beniamin opanował się i rzucił jej pożądany przedmiot. Kitt przycisnęła krzyż do figurki, próbując nie zwracać uwagi na gorąco, jakie od niej biło.
Na szczęście Callahan pomógł jej, przytrzymując jej dłoń na krzyżu. Nagły nieludzki skowyt bólu omal nie rozwalił im uszu. Słabł jednak coraz bardziej, a figurka zaczynała się rozpadać... Po chwili został z niej jedynie proch, wrzask umilkł, a oni usłyszeli jakby... westchnienie ulgi? I to nie jednego, ale wielu głosów. Beniamin odetchnął z ulgą.
Kitt puściła krzyż, osunęła się w ramiona małżonka i rozmasowała sobie lekko poparzoną rękę. Prawie natychmiast przykląkł przy niej kanciarz, zajmując się dłonią dziewczyny, starając się nie zwracać uwagi na spojrzenie Callahana. Podziękowała, gdy tylko poczuła zimno chłodzące jej oparzenie. Ostrożnie zajrzeli do dziury, jaka powstała po ostatecznej walce pogańskiego bóstwa z chrześcijańską świętością. Znajdowało się tam tylko kupka popiołu.
– I... I to wszystko? – zapytał nagle Beniamin.
Callahan wstał, podniósł żonę, po czym wyjrzał na zewnątrz. Mimo tego, co podpowiadał mu rozsądek, miał nadzieję zobaczyć jak mieszkańcy miasteczka znowu spacerują po ulicy. Niestety, było tak samo pusto jak poprzednio... Tylko zachodzące słońce oświetlało puste domy, czasem tworząc tylko wrażenie ruchu, gdy ostatnie promienie drżały na szybach, drzwiach i gałęziach drzew...
McBearson również podszedł do drzwi, tuż za nim pojawiła się dziewczyna.
– Padre byłby zachwycony – powiedziała cicho, podchodząc do Callahana.
– Zdecydowanie – odpowiedział.
– Padre? – próbował dowiedzieć się Anglik.
Przeszkodził mu w tym jednak Bean, za wszelką cenę próbujący zwrócić na siebie uwagę.
– Ha! I co! Kto was wszystkich ocalił? – naprężył się w bohaterskiej pozie.
– Tylko ktoś, kto był na tyle głupi, żeby nie myśleć, co się może stać – prychnęła dziewczyna.
– Nie kochanie, nie mówiłem o McBearsonie – odparował z uśmieszkiem.
– No popatrz, ja też – zdziwiła się obłudnie.
McBearson jedynie uniósł pytająco brwi.
– Oj, ciebie to.... ale to już mówiłem – stwierdził kanciarz.
– Co mnie? Co mnie? – syknęła i z lekkim wahaniem wyszła przed kościół. – Jak sądzicie, mieszkańcy wrócą?
– Czas pokaże – odpowiedział krótko Callahan.
– Jeśli ich poszukamy... – mruknął Beniamin.
– Ciekawe, czy tu już jest bezpiecznie – Kitty oparła się o ścianę kościoła.
– Przejdźmy się lepiej do saloonu, zobaczmy, czy ten dziadek nadal tam jest – zaproponował Strażnik.
– Tak. To dobry pomysł... Tylko co z naszymi więźniami? – McBearson próbował wymusić pewne priorytety.
– Jak sobie życzysz, kochanie – mruknęła Kitt, nie zwracając najmniejszej uwagi ani na Anglika, anina grymas Beana.
– Pójdź i zobacz, McBearson – powiedział krótko John.
– Jak sobie życzysz. – odparł McBearson i skierował się po raz kolejny w stronę biura szeryfa,.
Reszta odetchnęła z ulgą i wolno udała się w stronę saloonu. Rozglądali się bacznie, ale nie widzieli nikogo. Miasto duchów pozostało nim mimo zniszczenia figurki. Jedyną żywą istotą poza nimi był tylko siedzący przy barze stary Fisher, dokumentnie zalany w trupa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Pon 19:16, 01 Sty 2007    Temat postu:

Podniósł wzrok znad kolejnej szklaneczki i przyjrzał się drużynie z krytyczną miną. Kitty uśmiechnęła się do niego półgębkiem i spojrzała pytająco na Johna.
– Hmmm, chyba warto byłoby się przespać, prawda?
Callahan skinął głową i wskazał żonie schody prowadzące na piętro. Kitty spojrzała jeszcze na Beana, jakby chciała mu coś powiedzieć, ale spasowała. Jak chciał pić, mógł się urżnąć w trupa i miała to w nosie. Istniała szansa, że Mike Sage, który potrafił opanować Londerna, będzie w stanie również utrzymać w ryzach kanciarza. Złapała za rękę Johna i poprowadziła go na górę.
Dzięki temu nie zobaczyli McBearsona, który wszedł do saloonu z kwaśną miną. Wyniki jego inspekcji, podobnie jak poprzednio, były w zasadzie pozytywne. W zasadzie pozytywne, bo nie musiał już oglądać bandziorów. I pewnie nikt więcej nie będzie musiał ich oglądać. Niestety, podobnie jak mieszkańców miasteczka.
McBearson rozejrzał się po saloonie i namierzył swoją potencjalną ofiarę, czyli Fishera, siedzącego samotnie przy barze. Podszedł do niego, usiadł obok i wpił w niego surowe spojrzenie.
– Jak to możliwe, że pomimo tych dźwięków pan cały czas jest i nic się panu nie stało? – zapytał oficjalnym tonem.
– CO? – niespodziewanie huknął Fisher w odpowiedzi.
– Słyszał pan te dziwne dźwięki, które tutaj przed kilkoma minutami występowały?!?! BYŁY GŁOŚNE! – zakończył zwiększoną liczbą decybeli Beniamin.
– Oj, wiatr wyje tutaj cały czas – zdenerwował się Fisher. – A teraz proszę mi wybaczyć, idę spać...
Przez ten czas Mike rzucał w stronę Anglika ironiczne spojrzenia, najwyraźniej doskonale się bawiąc. Bean natomiast zaśmiał się kpiąco, wszedł za ladę i wziął sobie pierwszą butelkę, jaka mu się nawinęła. Wyćwiczonym ruchem złapał również dwie szklanki i postawił je z pytającym wyrazem twarzy przed Sage’em, który na tak subtelne zaproszenie po prostu nie mógł nie odpowiedzieć, toteż usiadł przy stoliku i odczekał, aż Bean napełni do pełna oba naczynia. Obydwaj bez wahania trącili się szkłami i wychylili ich zawartość, po czym w nadziei na dalszą porcję rozrywki ponownie skupili uwagę na McBearsonie, który pokładanych w nich nadziei nie zawiódł.
– Chwila moment! – krzyknął zirytowany – Zniknęło całe miasteczko! Pan został sam! Przed chwilą sami byliśmy świadkami tego, że dzieją się tutaj dziwne i złe rzeczy! Dziwne glosy i złe zniknięcia ludzi! Czemu pana to nie dotyczy?!
– A bo ja wiem? – mężczyzna wzruszył ramionami, odwracając się w wejściu.
– Jak to pan nie wie? Musi pan wiedzieć? Gdzie pan był, kiedy reszta miasta... Zniknęła? – wrzasnął wściekle Beniamin.
– Wiesz, McBearson, ten facet mi nie wygląda na uczonego – rzucił ironicznie Bean.
– A co tutaj ma uczony do zrobienia? To są normalne pytania... – wzruszył ramionami Beniamin.
– A co to pana obchodzi, co? – zirytował się staruszek.
– Obchodzi mnie to, ponieważ próbuję ustalić, co się tutaj wydarzyło i czy jest szansa na powrót tych ludzi...
– A ty potrafisz powiedzieć, co się tam stało? Nie. My też nie. To co chcesz od pijaczka? – Bean ruszył ponownie w kierunku kontuaru, magicznym sposobem osuszywszy już butelkę.
– Wiec niech mi pan grzecznie obchodzi.. Bardzo pana proszę... – powiedział prawie błagalnie McBearson. – A pan, panie Johnie Bean, jakby pan nie zauważył, my byliśmy bezpieczni w kościele, podczas gdy... te glosy... się nasilały... Kiedy ten mężczyzna siedział w saloonie! A chyba jest pan na tyle inteligentny, że potrafi pan odróżnić kościół od saloonu... Prawda?
– Słuchaj, smarkaczu – Fisher był coraz bardziej zirytowany. – Czy ja wyglądam na kogoś, kto jest ci w stanie wyjaśnić coś niecoś?
– Więc niech mi pan grzecznie odpowiada, bardzo pana proszę..
– A nie zauważyłeś, że jest głuchy? – syknął Bean.
Fisher westchnął znacząco, zlekceważył McBearsona i pchnął drzwiczki prowadzące do lokalu.
– Proszę pana, pan nie musi wyglądać. Wystarczy, że jest pan jako jedyny żywy osobnik, który tutaj mieszka! – powiedział McBearson zatrzymując Fishera.
Fisher zdecydowanie odepchnął go od siebie.
– Zostaw go – prychnął Bean. – Chodź się lepiej napić...
– Proszę pana! Jestem stróżem prawa! Proszę o pomoc w dojściu do tego, co tutaj się wydarzyło! – krzyknął Anglik do pleców zirytowanego staruszka. – Panie Bean... W przeciwieństwie do pana nie mam zwyczaju pić na służbie..
– Uparty ten Angol jak... jak Angol – mruknął Sage.
– I sztywny – skomentował Bean. – Napij się, Mike...
McBearson westchnął, oburzony i zirytowany. Spojrzał wyniośle na Mike’a i Johna, pijących kolejkę za kolejką i powoli, jakby się nad czymś zastanawiając, poszedł na górę, planując znaleźć pokój z daleka od świeżo poślubionych Callahanów. Nadszedł czas, by się nareszcie wyspać.
***
Poranne promienie słońca oświetliły wymarłe miasteczko, delikatne podmuchy wiatru poruszały szyldy i wzbijały tumany kurzu. Było naprawdę ciepło jak na marzec, jednak jedyni obecni w miasteczku ludzie nie zwracali na to najmniejszej uwagi.
Kitty i John Callahanowie zeszli z piętra lokalu dziwnie rozluźnieni i zadowoleni z życia. Niestety, stan ten nie trwał zbyt długo, bo pierwszym, co rzuciło im się w oczy na dole był niezbyt ciekawy widok Mike’a Sage’a i Johna Beana, pochrapujących solidarnie przy jednym stoliku, otoczonych szańcem z pustych butelek, stanowiących chyba z chyba połowę zapasów baru. Tuż za Callahanami zszedł nareszcie wyspany McBearson, obrzucający równie zdegustowanym spojrzeniem sytuację na sali.
– Jakieś zmiany? – zapytał Callahan, który był nadal w na tyle dobrym nastroju, by w zupełności zawieść w przekazaniu tonem głosu nastroju grozy.
Odpowiedziało mu głośne chrapnięcie Beana i brzęk butelki, która spadła na podłogę, gdy Mike ruszył ręką. Strażnik westchnął głęboko, podszedł do kanciarza i obudził go mocnym szturchnięciem. Planował powtórzyć operację na Irlandczyku, ale ten obudził się sam, słysząc mocne przekleństwo brutalnie przywróconego temu okrutnemu światu Beana.
– Parę rzeczy się nie zmieniło – prychnęła Kitt. – Słuchajcie, co właściwie robimy, szukamy tych ludzi czy jedziemy dalej?
McBearson jedynie pociągnął łyk wody ze swojej manierki, spojrzał na resztę grupy, po czym podszedł do drzwi.
– Nadal pustka… – stwierdził, obrzuciwszy spojrzeniem świat na zewnątrz. – Jak nie było nikogo, tak nie ma nadal.. Ruszamy dalej w drogę, czy.. – jakby się nad czymś zastanawiał, ale po chwili dalej kontynuował – czy szukamy ludzi i naszych więźniów?
– Uważam że powinniśmy zaczekać parę dni – powiedział po krótkiej chwili wahania Callahan.
– Może w takim razie rozejrzyjmy się po okolicy, może znajdziemy coś ciekawego – Kitt powąchała kieliszek Beana. – Boże, co to było? Oni jeszcze żyją?
– Dobrze... Tylko ile dni? – w glosie McBearsona pojawiła się nutka zawodu. – I na kogo mamy czekać?
– Jak to na kogo? Przecież przed chwilą pytałeś się, kogo mamy szukać? – zdziwił się Callahan.
– Myśli pan, panie Callahan, że nasi więźniowie sami wrócą grzecznie do cel? – spytał nieco ironicznie McBearson. – A mieszkańcy wrócą tak jakby nigdy nic?
– On chyba pił jednak razem z nimi – skomentowała Kitty,.
– Niewykluczone – odparł lodowatym tonem głosu Callahan.
– Słucham? – spytał oburzony Anglik. – Nigdy nie piję na służbie.
– Hmmm, a pan jest na tej służbie cała dobę? Wręcz współczuję pańskiej żonie – skomentowała i wyszła na zewnątrz.
Zamknęła oczy i oparła się o ścianę budynku. Było tak cicho i spokojnie, aż ciężko było uwierzyć we wszystko, co się wczoraj wydarzyło. Dlaczego droga do tego zawszonego Teksasu musiała obfitować w takie atrakcje?
– Nie wydaje mi się po prostu, aby tak nagle z dnia na dzień wszyscy wrócili z niewiadomo skąd... A już w szczególności bez naszej pomocy bandyci, których schwytaliśmy – klarował nadal McBearson.
– To co, sugeruje pan, żebyśmy zaczęli odprawiać jakieś obrzędy powrotu, tak? – spytał ironicznie Callahan.
– Nie. Ale wystarczy abyśmy ich poszukali w okolicy.. Jeśli nie znajdziemy, proponuję wyruszyć dalej w drogę – odpowiedział Anglik, po czym wyszedł na zewnątrz.
– Na służbie nie jestem jedynie w domu.. – powiedział wolno do Kitty, wspierając się o balustradę – Poza domem... Owszem. Całą dobę, przez cały czas...
– A ja sugeruję, żeby pan się jednak trochę rozluźnił... – powiedziała cicho Kitt. – Bo inaczej będzie miał pan mnóstwo kłopotów w tych okolicach...
Przerwało jej wyjście Callahana, który również postanowił opuścić wypełnione oparami alkoholu wnętrze, jak również kontynuować wcześniejszą rozmowę
– I poza tym skąd to przekonanie, że będą gdzieś w okolicy? – rzucił pytająco.
– W takim razie gdzież mogą być? – odpowiedział mu McBearson – W innym mieście? Wiec skąd ta pewność, że zechcą wrócić? A może gdzieś w lasach? Może... – tutaj jakby się wzdrygnął – zostali przemienieni jak... to coś...
– Innymi słowy, błądzisz po omacku tak jak my, ale nie chcesz się do tego przyznać – podsumował Callahan wypowiedź Anglika.
– Po prostu staram się znaleźć jakieś logiczne i w miarę sensowne wytłumaczenie, panie Callahan...
– Wytłumaczenie? Jakie wytłumaczenie? Kto tu chciał bez sensu ganiać po okolicy, ja? – zdenerwował się Callahan.
– Nie ganiać, panie Callahan, tylko się rozejrzeć... I sprawdzić czy przypadkiem tutaj kogoś aby nie ma...
– John – Kitt zwróciła się do męża, lekceważąc całkowicie przedmówcę. – Możeby tak znaleźć to miejsce, z którego przyniesiono tę rzeźbę?
– Tak, najlepiej chyba zrobimy, jak przeszukamy miejsce gdzie niby ją znaleziono – zgodził się z nią Callahan.
– Również jestem za tym, aby sprawdzić miejsce, skąd przyniesiona tę rzeźbę... – przytaknął im McBearson.
– Hmmm, tylko jak to zrobić – zastanowiła się Kitt.
– Ten starzec być może wie... – zasugerował Beniamin. – Gdzie jest to miejsce, oczywiście.
– No to jeszcze go trzeba znaleźć – wzruszyła ramionami Kitty.
– Wczoraj próbowałem się czegoś od niego dowiedzieć. Niestety, bezskutecznie – oznajmił urażony McBearson.
– Boś się go facet doczepił potwornie – ze środka saloonu dobył się lekko zmęczony głos Beana.
– Aczkolwiek z tego co mówił, można wywnioskować, że była ona gdzieś w górach... – kontynuował Anglik.
– Ja bym go zapytała, kim był ten Guire i czym się w tych górach – Kitt popatrzyła z powątpiewaniem na otaczające miasto wzgórza – zajmował... Może nie zbierał grzybów i będzie można bez problemów ustalić, gdzie mógł to znaleźć...
– Proszę bardzo... Ze mną nie chciał współpracować, pomimo tego, że go bardzo o to prosiłem – powiedział urażonym tonem Beniamin.
– No cóż, wyczuł głupka na odległość – mruknęła pod nosem Kitt.
– Słucham? – spytał z niedowierzaniem dziewczynę McBearson.
– Tak? – pani Callahan zamrugała rzęsami, udając głupią.
– Ehh.. Nic. Już nic – odparł nieco zrezygnowany i wzburzony Beniamin. – Ruszamy w te góry czy będziemy tak stali i czekali?
– Ruszamy w góry. No chyba że ktoś nie może? – Callahan spojrzał znacząco na „zmęczonych" panów.
– A wiecie, gdzie jechać? – zapytała spokojnie Kitty.
– No cóż... – zmieszał się Anglik.
– Ja nie mogę? – prychnął Bean, dołączywszy do reszty towarzystwa. – Mogę, mogę... Tylko dajcie się czegoś napić...
– Zabierzcie go ode mnie – załamała się Kitt.
Callahan już miał rzucić jakąś miażdżącą uwagę, gdy zauważył poruszającego się wolno i lekko niepewnym krokiem staruszka, zmierzającego ewidentnie do saloonu. Ruchem głowy wskazał go towarzyszom
– Niech pani spojrzy – powiedział spokojnie McBearson. – Chyba ma pani okazję się czegoś nowego dowiedzieć i wykonać zamierzenia, które pani deklarowała chwilę wcześniej...
W tej samej chwili Fisher podniósł wzrok i dostrzegł stojącą na werandzie gromadkę. Szeroki uśmiech, jaki pojawił mu się na widok Kitty, zniknął jak tylko mężczyzna dostrzegł Anglika. Odwrócił się i zaczął szybko zmierzać w przeciwną stronę.
McBearson nie zareagował. Czekał aż przemądrzała pani Callahan zrobi jakiś ruch, jednak jej małżonek był znacznie szybszy.
– McBearson, zostajesz tutaj. Kitt, chodź ze mną – zadysponował i ruszył za Fisherem.
– Oczywiście, kochanie... – zgodziła się skwapliwie dziewczyna i z wyrazem ulgi na twarzy opuściła towarzystwo.
– Jak sobie pan życzy – powiedział McBearson, ale dotarło to już tylko o ich pleców.
Oboje przyspieszyli kroku, aż dogonili mężczyznę.
– Hej, panie Fisher! – zagaił głośno Callahan.
Staruszek zatrzymał się i obejrzał za siebie. Rozluźnił się nieco, kiedy zobaczył że stoją za nim tylko Callahanowie, a nie namolny Anglik, więc na ich obecność zareagował jedynie wyczekującym spojrzeniem.
– Mówił pan wczoraj o niejakim Guire i posążku, który znalazł... – zagaiła Kitt – Nie wie pan gdzie?
– A w górach... – odparł lakonicznie staruszek. – A posążek to jest u niego w ogrodzie...
– A gdzie konkretnie? W którym miejscu? Znaczy gdzie go znalazł, bo gdzie jest, to już wiemy – sprostował John.
– Konkretnie to nie wiem... ale pewnie koło jego tartaku – wzruszył ramionami mężczyzna.
– Ach. A gdzie jest ten tartak? Zapewne koło lasu, tak? – rzucił Callahan śmiałym przypuszczeniem.
– No to to! – ucieszył się Fisher.
– A gdzie jest ten las? – Callahan miał wrażenie, że zaraz się zirytuje. Co za idiotyczna rozmowa!
– Jak pojedziecie w stronę tych gór za miasteczkiem – Fisher wskazał w stronę wzgórz – to musicie przy kapliczce skręcić w prawo... Tam będzie prowadziła ścieżka...
– Dziękuję panu za informacje – odetchnął z ulgą John.
Kitty uśmiechnęła się swoim najpiękniejszym uśmiechem i ujęła męża pod ramię.
– Bo ten bałwan nie może pojąć, że sztuka polega na właściwym zadawaniu pytań – mruknęła Kitt. – Na przykład na wyborze właściwej osoby... która te pytania będzie zadawała, rzecz jasna – dodała.
John w sprawach oczywistych nie miał zamiaru sprzeczać się z żoną, tym bardziej, że w zupełności podzielał jej zdanie, toteż nie marnując więcej czasu dołączyli do czekającej na nich w saloonie.
– Dobra, panowie, zbieramy się i jedziemy do kapliczki. I bez głupich żartów – zarządził Callahan.
– Tak jest – powiedział McBearson, po czym wyszedł na zewnątrz.
– Może ja tu zostanę i będę miał oko na wszystko? – zaproponował mocno nieświeży Sage.
– Wracamy tu, jak sądzę, John? – zapytała Kitt.
– Tak, wracamy. Dobra, to zostań, Sage – zadecydował Callahan.
Cała czwórka szybko oporządziła konie i skierowała się w stronę wzgórz.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Nie 20:07, 14 Sty 2007    Temat postu:

Droga z miasteczka prowadziła między widniejące na horyzoncie wzgórza, także nie sposób było zabłądzić. Choć podziwianie widoków nie było im w głowie, zauważali z wolna zieleniejące łąki, kwiatki rosnące nad podtopionymi brzegami płynących tu stale lub okazjonalnie strumyków. Słońce, leniwie wstające już ponad horyzont, ujawniało całą urodę marcowego dnia. Ewidentny dysonans w harmonii poranka stanowił Bean, marudzący coś o tym, że konie strasznie hałasują, a strumień szemrze zdecydowanie za głośno. Kitt jak zwykle powiedziała mu na stronie kilka ostrych słów, ale kanciarz nie był w stanie odpyskować jej w miarę inteligentnie. Wolał zachować pełne godności urażone milczenie.
Po dwóch kwadransach dojechali do wspomnianej przez Fishera kapliczki. Stała na rozstaju dróg już od bardzo dawna, drewno sczerniało lata temu od słońca i mrozu, nadal jednak można było bez problemu dostrzec umieszczoną w jej wnętrzu figurkę. Kitty podjechała nieco bliżej i przyjrzała się rzeźbie. Była zaskoczona jej urodą, dziwnie przywodzącą na myśl stare indiańskie rękodzieła. Albo zaadaptowano ją z czasów przedchrześcijańskich, albo zrobiono ją w duchu indiańskim nieco później, nie zwracając uwagi na restrykcyjne zalecenia hiszpańskich misjonarzy. Dziewczyna uśmiechnęła się i skręciła w prawo, zgodnie ze wskazówkami przewodnika. Nie zwróciła uwagi na Anglika, który przyglądał się temu swoistemu drogowskazowi z ponurą miną.
- Podejrzanie to wygląda – mruknął, mijając w końcu kapliczkę.
Callahan spojrzał na niego z rozpaczą w oczach. Choćby bardzo się starał, nie potrafił zrozumieć, co takiego podejrzanego dostrzegł McBearson w tej, urokliwej wprawdzie, ale jednak, kupie starego drewna. Westchnął głęboko, podążając za żoną. Kanciarz profilaktycznie milczał, obrzucając Beniamina spojrzeniem pełnym pogardy.
Droga wiodła łagodnie pod górę. Z oczywistych przyczyn była doskonale ubita, tak że nawet wiosenne roztopy nie były jej w stanie rozmyć. Ślady wozów były nawet jeszcze widoczne, oczywisty ślad tego, że mieszkańcy zniknęli naprawdę niedawno.
Dotarcie do tartaku zajęło im chwilę. Stały tam dwa małe budyneczki oraz, jak nietrudno się domyślić, mnóstwo drewna, ułożonego w dwa sągi przykryte daszkiem.
- Z koni – zakomenderował Callahan. – Zaczniemy przeszukiwać po kolei każdy budynek
- Mogę przeszukać ten na lewo – zaoferował się McBearson.
- Nie – odparł zdecydowanie Strażnik. – Nie będziemy się rozdzielać.
- Jak pan sobie życzy...
Budynek na lewo okazał być się składem narzędzi i chyba bardziej wartościowego drewna, bo innego powodu przechowywania części zapasu, z pozoru nie różniącego się od reszty, drużyna nie mogła wymyślić. W drugim jednak znajdował się nie tylko warsztat stolarza, ale i pomieszczenie biurowe z sejfem.
Jego ozdobą było olbrzymie biurko, niewątpliwie wyrobu własnego. Znajdowało się na nim całe mnóstwo różnych szpargałów, a nawet stare numery abonowanej w najbliższym dużym mieście gazety. Mc Bearson podszedł do sejfu, z niezrozumiałym zaskoczeniem odkrył, że jest zamknięty i wpadł na genialny pomysł, że kombinacja do zamka może być ukryta w biurku. Oczywiście, jego pierwszym ruchem było wybebeszenie zawartości szuflad na blat mebla, co spowodowało oczywiście zwiększenie chaosu. Wydawało się to jednak nie przeszkadzać Anglikowi, który zakopał się w papierach, nie zwracając uwagi na przerażone tudzież rozbawione spojrzenia reszty drużyny. Bean zrobił zdegustowaną minę pełną wyższości, ale już po chwili wyszedł żwawym krokiem na zewnątrz. Kitt zaśmiała się cichutko, ale potem zajęła się dalszym podziwianiem wyczynów McBearsona. Wytrzymali kilka minut. Callahan przełamał ogólny marazm, przekonując się po raz kolejny, że jego cierpliwość ma swoje granice. Podszedł do biurka, wyciągnął szufladę. Jedną, drugą, trzecią... Bingo! Na dnie ostatniej widniał zapisany szyfr. Istniała szansa, że to był szyfr do sejfu.
- Oooo – zdziwił się McBearson.
Kitt zachichotała cicho i podeszła do Callahana, gdy ten usiłował otworzyć sejf. Kiedy już mu się to udało, zaczął wyciągać na światło dzienne jego zawartość. Banknoty, akt własności tartaku, korespondencja służbowa... i mapa. Strażnik Teksasu wrzucił pozostałe rzeczy z powrotem do wnętrza sejfu, a następnie zrzucił cały bałagan zrobiony przez Anglika na ziemię i rozpostarł mapę na blacie biurka. Wprawne oko Johna wyłapało kilka krzyżyków i... jedno miejsce zaznaczone wielkim zakreślonym kołem. Zamyślił się chwilę, ustalił kierunek i jeszcze raz spojrzał na mapę. Zaznaczone miejsce znajdowało się kilka kilometrów na zachód w głąb lasu. Spojrzał na swoich towarzyszy.
- Dobra, McBearson, zobacz, czy Bean nadaje się już do użytkowania, bo się zbieramy – polecił stanowczo.
- Oczywiście, panie Callahan – Beniamin skinął głową i wyszedł.
Katherine milcząco zabrała się do pozornego przynajmniej uporządkowania biurka. Wprawdzie porządki w jej wykonaniu zazwyczaj bywały traumatycznym przeżyciem, ale potrafiły być dość sugestywne. John zamknął sejf i pozbierał papiery z podłogi. Po chwili oboje opuścili biuro i zamknęli je na skobel. Przynajmniej nie rozszabrują go dzikie zwierzęta...
Na zewnątrz czekali już na nich McBearson i Bean. Bean zdecydowanie wyglądał już znacznie lepiej, choć nadal mocno nieświeżo. Dochodzący od niego ostry zapach alkoholu świadczył albo o zażyciu małego klinika, albo o chęci zdezynfekowania się.
- Znaleźliście coś? – rzucił do Callahana, starannie omijając spojrzeniem jego żonę.
- Mapę – odparł lakonicznie zapytany.
- I sporo zamówień i różnych notatek odnośnie pracy w tartaku – dodał Anglik.
- Może pan otworzyć interes – zasugerował Bean.
Callahan uśmiechnął się półgębkiem, ale McBearson nie docenił żartu.
- To nie moja profesja – odparł obrażony.
- Dobrze, panowie, jedziemy tam? – zapytała z napięciem w głosie Kitt.
- Zdecydowanie – skinął głową John.
Pozostawało tylko dosiąść koni i ruszyć w dalszą drogę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Wto 22:34, 16 Sty 2007    Temat postu:

Droga przez las była ciężka, mieli problemy z przedarciem się na koniach przez co większą gęstwinę. Wprawdzie Kitty zasugerowała pozostawienie wierzchowców w jakimś bezpiecznym miejscu, ale wystarczyło jedno spojrzenie męża, żeby porzuciła ten pomysł. Kontynuowali więc podróż, nisko pochyleni w siodłach, w ciszy, którą przerywały jedynie uderzenia kopyt o ziemię i okazjonalne zduszone przekleństwa autorstwa Beana, któremu co rusz jakaś gałąź próbowała wydłubać oczy. Pogoda jednak nastrajała optymistycznie, było ciepło, przebijające się przez gałęzie promienie słońca tworzyły piękne, acz ulotne obrazy, które niestety znikały przy najmniejszym powiewie wiatru.
Im jednak bliżej byli miejsca zaznaczonego na mapie znalezionej w tartaku, tym robiło się bardziej nieprzyjemnie. Bezlistne jeszcze drzewa stawały się coraz bardziej wykrzywione, pozbawione nawet zawiązków liści. Nieliczne tu drzewa iglaste uschły już dawno. Śpiew ptaków umilkł, nieliczne przemykające po poszyciu zwierzątka sprawiały wrażenie, jakby uciekały stąd w przerażeniu.
Gdy już osiągnęli swój cel, wiedzieli o tym natychmiast. Pośrodku lasu znienacka wyrastała skała, w której wyraźnie ziała czarna dziura, z której buchał duszący odór rozkładu i zgnilizny. Nawet światło słoneczne jakby z coraz większym trudem przeciskało się przez gęstą zasłonę poskręcanych gałęzi, a zbite w gęstwinę liczne krzaki tłumiły rozchodzące się dźwięki, przykrywając las całunem nienaturalnej ciszy.
Callahan zeskoczył z konia i rozejrzał się z niesmakiem. Oczywiście nie zamierzał się do tego przyznawać, ale czuł się mocno nieswojo. Rozejrzał się po swoich towarzyszach. Wszyscy nadal siedzieli na koniach i ewidentnie nie zamierzali schodzić. Westchnął i pomógł żonie zsiąść z siodła. Na ten widok Bean również zsiadł, po czym popatrzył znacząco na McBearsona, który jakoś nie kwapił się do stanięcia na własnych nogach. Ostatecznie i on jednak zsunął się na ziemię.
– Mamy jakieś światło? – zapytał Callahan.
– Może jest tu jakaś pochodnia – powiedział z nadzieją McBearson, rozglądając się naokoło.
Bean i Callahan popatrzyli na niego z niedowierzaniem, natomiast Kitty pochyliła się, chwytając za jakąś gałąź z leżącego obok konara, odłamując ją z suchym trzaskiem który rozniósł się echem po okolicy. Odwróciła się tyłem do Anglika i zapaliła kij swoją zmodyfikowaną sztuczką.
– Wchodzimy? – rzuciła, radosnym głosem starając się zamaskować zmieszanie i strach.
– Najpierw może zróbmy więcej takich pochodni, bo jak ta nam zgaśnie, to będziemy śmiesznie wyglądać – zwrócił jej uwagę mąż.
– Jasne, kochanie. Tylko dajcie mi jakieś badyle, co? – zasugerowała.
– Kicia, a może od razu zjaraj całą jaskinię, skoro cię paluszki świerzbią, co? – rzucił Bean.
– A mamy wybór? – powiedział, nie zwracając uwagi na kanciarza Beniamin, podając dziewczynie kolejną gałąź. – Ale w końcu ścieżki prawa prowadzą do różnych miejsc, aby zaprowadzić porządek. Chodźmy!
Zanim reszta zdążyła przetrawić jego poplątaną wypowiedź, McBearson zanurzył się w czeluściach jaskini, trzymając w jednej ręce pochodnię, a drugiej wyciągniętego Adamsa. Tuż za nim poszła Katherine, oczywiście razem z mężem, Bean natomiast zamykał pochód.
Nisko sklepiona ścieżka była wyrzeźbiona przez wodę, płynącą tu niegdyś poprzez kolejne warstwy wapienia. Wilgoć była na tyle duża, że ściany niemal w całości pokryte były glonami i porostami, co niemalże sprawiało wrażenie, że zagłębiają się w głąb gardzieli jakiegoś potwora. Callahan nawet sprawdził w pewnym momencie, czy ściany aby na pewno kryją pod sobą jedynie kamień.
Cała grupa schodziła coraz niżej w głąb jaskini, pomimo narastającego smrodu, aż w końcu dotarła do jej końca. Tutaj jama przechodziła w małą pieczarę, oświetloną dającymi trupioblade światło fosforyzującymi roślinami. Światło odbijało się makabrycznym poblaskiem od kości leżących wszędzie naokoło skalnego podwyższenia, znajdującego się pośrodku. Nawet z tej odległości było widać, że jest ono pokryte jakąś ciemną substancją. Odór nasilił się do tego stopnia, że Bean cofnął się gwałtownie i przystanął pod ścianą, dając ulżyć swojemu sfatygowanemu żołądkowi.
McBearson przełknął ślinę i podszedł do bloku skalnego, uważnie mi się przyglądając. Ciemne plamy okazały się być zakrzepłą krwią, a sam postument poznaczony śladami pazurów. Anglik dotknął go z pewnym wahaniem i niemal w tym samym momencie drużyna usłyszała hałasy dobiegające od strony wejścia. McBearson odsunął rękę jak oparzony, gotowy do wypowiedzenia słów w stylu „To nie ja!” czy też „Tam był tylko kamień!”, jednak uświadomił sobie, że reszta jest bardziej zainteresowana tym, co najwyraźniej podąża w ich stronę od wejścia jaskini i bynajmniej nie był to Bean, który pośpiesznie dołączył profilaktycznie do reszty w pieczarze, zakładając, że cokolwiek nadchodzi, nie jest to coś co jest do nich przyjaźnie nastawione. Ze zwielokrotnionych echem mlasków, pomruków i sapnięć można było wywnioskować, że raczej na pewno nie jest to człowiek.
Callahan dzierżąc w jednej ręce kolta, w drugiej swojego obrzyna cofnął się przezornie, na wszelki wypadek zasłaniając sobą żonę. McBearson także cofnął się za podwyższenie, zakładając, że zapewni mu ono ochronę. Już po paru sekundach pogratulował sobie w myślach przemyślności... przynajmniej przez ten moment, kiedy był jeszcze stanie rozsądnie myśleć. Oto bowiem stał przed nimi potężny stwór, a wpół niedźwiedź, a pół człowiek, pokryty gęstą, splątaną sierścią, który na ich widok wyprostował się i ryknął z nienawiścią, od której zarówno Katherine jak i Beniamin zastygli na chwilę w niemym przerażeniu.
Callahan jednak nie zastanawiał się zbyt głęboko – uniósł pośpiesznie lufę obrzyna i wypalił prosto w potwora. Na odgłos strzału McBearson drgnął, otrząsając się z szoku i także nacisnął spust, fatalnie jednak pudłując. Niedźwiedziołak ryknął, niemal zagłuszając ryk strzałów, po czym tocząc pianę z pyska rzucił się na się na stojącą najbliżej osobę. Beana.
Ten na szczęście mimo gnębiącego go kaca wywinął się gwałtownej i bolesnej śmierci, wykupując się jedynie poszarpanym ubraniem i długimi, acz niegroźnymi szramami na ciele. Zdopingowany swoim sukcesem Bean skoczył do tyłu, prosto w zbawcze miał nadzieję objęcia Callahanów. Niestety, zwierzę zdecydowanie wypatrzyło do sobie na ofiarę i mimo kolejnej salwy Callahana ruszyło ewidentnie prosto w stronę Beana.
Huknęło kilkanaście strzałów z kilkunastu stron, gdy reszta drużyny doszła do siebie na tyle, by zrobić użytek ze swoich broni. Strzały te jednak albo były niecelne, albo najwyraźniej całkowicie nieskuteczne, tyle tylko, że pod ich wpływem niedźwiedziołak zawahał się na moment, co dało Beanowi niezwykle utęsknioną chwilę oddechu, a Callahanowi czas na ponowne przeładowanie obrzyna. W momencie gdy stwór unosił łapę do kolejnego uderzenia, John złapał na muszkę jego łeb i nacisnął spust.
Trafił.
– Siad! – warknął Callahan, gdy zwalił się przed nim martwy zezwłok niedźwiedziołaka.
– Raczej le... – zaczęła Kitty i urwała gwałtownie.
Zwłoki wynaturzenia zadrżały po raz ostatni, a następnie znieruchomiały. Tylko na chwilę, bo już po kilku sekundach ciało zaczęło się przemieniać. Już wkrótce u stóp Callahana leżało poskręcane ciało głuchego, starego i pozornie nieszkodliwego Fishera.
Callahan skrzywił się ze złością. Oczywiście! Przecież to było takie oczywiste... a jednak udało mu się połączyć ze sobą fakty dopiero, gdy stanął twarzą w twarz z wynaturzeniem. Znowu nie pomyślał. I znowu miał szczęście. Jak długo potrwa jeszcze ta dobra passa?
Z zaskoczenia jego i resztę wyrwał odgłos następnych stąpnięć dobiegających z głębi jaskini.
– Rany boskie – jęknęła Kitt. – Następne? A my tu siedzimy jak...
– Statek w butelce? – podsunął jej mąż.
Dziewczyna skinęła głową, wpatrzona w wejście. Oczywiście, następne wynaturzenia pojawiły się jak na zawołanie. Dwa. Mniejsze, ale dwa. Kitty otrząsnęła się z odrętwienia i strzeliła, jednak jej kula gwizdnęła tylko nieszkodliwie jednemu ze stworów koło ucha. Ten jedynie ryknął i skoczył do przodu, próbując powalić Callahana. Ten odskoczył w bok, robiąc miejsce dla Beana, który użył swojego niezawodnego, w przeciwieństwie do kantów, Winchestera. Zranione jego strzałem stworzenie ryknęło wściekle, i w tym ułamku sekundy zarobiło kolejną kulkę od Kitty, od której załamały się pod nim nogi. Stwór próbował jeszcze wstać, ale Bean wprowadził gwałtownie kolejny pocisk do komory winchestera i czym prędzej go użył, kładąc kres wysiłkom wynaturzenia raz na zawsze, ku wtórze triumfalnego okrzyku Beana.
Okrzyku, który zamarł dość szybko, gdy zza zwłok niedźwiedziołaka wyskoczył jego pobratymiec i rzucił się na Kitty, która ledwo zdołała uniknąć ciosu. Potwór nie zdążył powtórzyć ataku – Callahan wywalił w jego korpus zawartość całego bębenka, powalając go ostatecznie na ziemię. Jego zezwłok zafalował i skurczył się w sobie, przemieniając się w podziurawione kulami ciało młodego chłopaka.
Dalszych hałasów z korytarza nie było słychać, toteż Callahan postanowił nie marnować czasu.
– Kochanie, potrzymaj – rzucił gorącego obrzyna żonie i wyjął z torby laskę dynamitu.
– Planujesz to wysadzić – stwierdziła spokojnie Kitt.
– Panie Calalhan, czy pan naprawdę chce wysadzić to miejsce w powietrze? – spytał oszołomiony McBearson.
Callahan wzruszył ramionami, jakby to było oczywiste, po czym skierował się w stronę wejścia.
– No co tak stoicie? – zapytał Beana i Anglika.
Bean wzruszył ramionami i wolno ruszył w stronę wyjścia, nasłuchując uważnie, czy w półmroku aby nie czai się jakiś nieśmiały niedźwiedziołak. Beniamin spojrzał jeszcze z niedowierzaniem na to zwariowane małżeństwo i czym prędzej podążył za kanciarzem.
Callahanowie upewnili się, że mają wolną drogę na zewnątrz i stanęli na wylocie pieczary. Kitty strzeliła palcami, przywołując znajomy już Callahanowi ognik. Szybko podłożyła go pod lont dynamitu, a jej mąż rzucił go pod ołtarz zanim jeszcze zdążył się na dobre zająć płomieniem. Callahan nie marnując już więcej czasu złapał żonę za rękę i pociągnął za sobą, wiedząc z doświadczenia, że on biega szybciej niż ona.
Na zewnątrz wypadli więc w rekordowym tempie, przy okazji niemal zwalając z nóg Beana, który z pozornym znudzeniem zapalał właśnie cygaro. Kitty wyrwała się Callahanowi i złapała za cugle Gwiazdki, która szarpała się nerwowo.
Po kilkudziesięciu sekundach ziemia pod ich stopami zadrżała. Stłumiony odgłos wybuchu przeraził tylko konia dziewczyny. McBearson podszedł do wejścia do jaskini, spojrzał w głąb i pokiwał głową z aprobatą.
– Wybuchowo, nie ma co – prychnęła Kitt. – Szczerze mówiąc, spodziewałam się tych pozostałych posążków...
– Lepiej, żeby zostały tam, gdzie są – prychnął John.
– Pytanie, czy są tu gdzieś w okolicy – zamyśliła się Kitt.
Nie dane jednak było jej się długo zastanawiać – John był zdecydowany wrócić jak najszybciej do miasteczka, toteż nieco bezceremonialnie wsadził ją na konia i sam wskoczył na swojego.
Wracali w milczeniu, mijając po drodze tartak i kapliczkę. McBearsonowi wydawało się, że słońce zaczęło grzać jakby mocniej, promienie stały się jakby jaśniejsze, ale... Nie zamierzał się do tego przyznawać.
Gdy zbliżali się do Wickham, na spotkanie wyjechał im Mike Sage.
– Miasteczko nadal puste, choć pewnie robota wykończona, co? – powiedział spokojnie, obrzucając spojrzeniem poszarpaną marynarkę Beana – Spotkaliście Fishera? Pojechał wskazać wam drogę, skoro tak długo nie wracaliście...
Kitty spojrzała na Johna, John skrzywił się, Bean parsknął, a McBearson popatrzył na Mike’a z niedowierzaniem.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Prosperity Wells Strona Główna -> Droga na południe Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

Skocz do:  

Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 phpBB Group

Chronicles phpBB2 theme by Jakob Persson (http://www.eddingschronicles.com). Stone textures by Patty Herford.
Regulamin