Forum Prosperity Wells Strona Główna Prosperity Wells
Forum dla mieszkańców małego miasteczka Prosperity Wells...
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

HOWARD LONDERN & MIKE SAGE STORY

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Prosperity Wells Strona Główna -> Opowiadania bohaterów...
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BearClaw
jako Billy Gun



Dołączył: 22 Kwi 2006
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Z Bractwa Stali...

PostWysłany: Nie 21:04, 28 Maj 2006    Temat postu: HOWARD LONDERN & MIKE SAGE STORY

Pierwsza potłuczona szklanka whisky
Rok1874. Małe miasteczko Prosperity Wells. Ciepłe majowe powietrze wiało w twarz szarmanckiego dwudziestolatka. Howard Londern stał przed swoim zacnym domem, czyli po prostu domem grabarza. Właśnie czekał na lokalnego pastora, który miał przyjść z kolejnymi nowinami i zadaniami na dzisiejszy wieczór, kiedy nagle po przeciwnej stronie ulicy ujrzał zbliżający się dyliżans.
- Ciekawe… - powiedział do siebie grabarz, po czym spojrzał w stronę kościoła, z którego właśnie wyłaniała się sylwetka lokalnego duchowego. Pastor gdy tylko zauważył patrzącego się na niego Londerna, zawołał:
- Howard! Chodź no tutaj! Będziesz miał dzisiaj zajęcie na wieczór!
- Idę, już idę… - odparł z wolna grabarz, po czym podszedł leniwym krokiem do duchownego i zapytał się: - Kto tym razem? Dla kogo dzisiaj moja dzielna łopata ma zrobić miejsce? – rzekł z dużą dawką sarkazmu i pewnym szelmowski uśmieszkiem.
- Bardzo śmieszne Howard – odparł z przekąsem pastor – kolejny szeryf… - a widząc minę Londerna pospiesznie dodał: I nie, nie komentuj tego, po prostu zakop ciało. Już się pomodliłem za duszę zmarłego. Jako takiego pogrzebu nie będzie, nie miał ani rodziny, ani znajomych, a burmistrz wyłożył bardzo niewiele na pożegnanie jego osoby. Kolejna ofiara tych rabusi z południa.
- Okej… Gdzie jest ciało?
- Za kościołem, gotowe do pochówku. Zrób to szybko i sprawnie, a później zgłoś się do mnie po zapłatę.
Howard nie mając nic ciekawszego do roboty, skierował się na tyły kościoła. Kiedy dotarł na miejsce zobaczył ciało w czarnym worku. Bez zbędnych trumien, czy tego typu rzeczy. Naprawdę skąpo potraktował tego szeryfa burmistrz pomyślał Londern, po czym wziął łopatę i zaczął kopać grób. Grabarz skończył swoją pracę pod wieczór, po czym podreptał po zapłatę i zmęczony udał się do saloonu. Słońce już zachodziło, kiedy Howard stanął w drzwiach budynku. Dochodząc do lady krzyknął na barmana:
- Whisky! Tylko migiem mi tutaj. Miałem męczący dzień.
- Robi się Londern. Kto tym razem?
- Szeryf – rzucił szybko zbliżając do ust szklankę z mocnym napojem.
- Następny…Przychodzą i odchodzą szybciej niż pojawia się u nas pociąg… - mruknął pod nosem barman.
- Taa… skwitował grabarz – jestem tylko ciekaw kto za tym stoi. Powiadają, że to jakiś gang, może nawet ten słynny Wściekłego Wilka.
- Możliwe, możliwe… - rzekł barman, podając kolejkę kolejnemu klientowi.
- Chociaż z drugiej strony, to mi to na rękę – powiedział jakby do siebie Howard – mam i klientów i zarobek dzięki temu. A to, że kolejni frajerzy przybywają do Prosperity to już ich sprawa.
- Dobitnie to powiedziałeś grabarzu. Polać?
- Pewnie… - odpowiedział Howard, przechylając kolejną szklankę.
Na drugim końcu saloonu nagle wybuchła głośna sprzeczka. Dwóch mężczyzn, kowboj i jakiś Meksykaniec podnieśli się z krzeseł i przez stół zaczęli rzucać w siebie obelgami:
- Ty gnido! Jak mogłeś pozwolić na utratę dwóch lasek dynamitu!
- Muciacios gracios amigos! To Ty jesteś kretnius amigos! Ty miałeś pilnować starego Johna!
- Zamknij tą swoją meksykańską jadaczkę, albo Ci wybije wszystkie zęby!
I w tym momencie dwaj mężczyźni rzucili się do gardeł. Howard patrzył na całą zaistniałą sytuację z pewnym rozbawieniem. Wiedział, że zaraz wybuchnie wrzawa, ku niezadowoleniu barmana. Zastanawiał się teraz nad tym, aby przyłączyć się do sprzeczki i troszkę odreagować za kolejny dzień roboty. Do dwóch tłukących się po twarzach pięściami, przyłączyło się kolejnych trzech osobników. Londern postanowił, że da im krótką lekcję posługiwania się grabarską pięścią. Podszedł do najbliższego zamroczonego uderzeniem przeciwnika i sypnął go na odlew z całej siły prosto w podbródek. Ten z kolei zachwiał się i runął jak długi na stół, przy okazji kompletnie go dewastując. Grabarz uśmiechnął się tylko nieznacznie i kopnął w czuły punkt pierwszego lepszego Amigo, który się skulił i zaraz potem dostał kolejnego kopniaka w żuchwę. Nagle grabarz się zdziwił, kiedy poczuł czyjąś dłoń na swoim barku, obracającą go w stronę nadciągającej pięści. Londern zachwiał się niebezpiecznie pod wypływem nieoczekiwanego uderzenia, jednak udało mu się utrzymać równowagę i przytomność. Przed nim stał dobrze zbudowany Meksykaniec, na twarzy którego malowało się zdziwienie, iż jego cios jeszcze nie powalił grabarza. Howard nie czekał długo i wykorzystał sytuację. Złapał Meksykańca za głowę i trzepnął jego czerpem z całej siły w stół, który się groźnie zachwiał pod wpływem uderzenia. Przeciwnik Londerna próbował się wyswobodzić, jednak bezskutecznie, płacąc tym samym kolejnymi uderzeniami o blat stołu.
Kiedy burda osiągnęła zdawałoby się szczyt wszystkiego, w drzwiach pojawiła się ogromna postać, która wystrzeliła ze swojego wygara w górę, aby zwrócić na siebie uwagę. Czarnoskóry olbrzym zahuczał nagle w całym saloonie:
- Spokój panienki! Jeśli chcecie się bić, to zapraszam!
To Samuel Jackson. Tutejszy doktor, wielkości małego wielkoluda. Po tych słowach zapadła cisza. Nikt nie miał ochoty stawać do bójki z takim przeciwnikiem. Nawet Howard przestał walić głową mocno już potłuczonego Meksykańca. Rzucił nieprzytomnego Amigo o ziemię i podszedł do lady.
- Jeszcze jedną whisky – rzucił do barmana, czujnie obserwując siadającego spokojnie doktora za jednym z stolików. Gdy tylko skończył swoją szklankę pospiesznie wyszedł z budynku i pomaszerował prosto do swojego domu. Będąc u siebie, przekąsił chleb z wodą i nieco zamroczony alkoholem położył się w łóżku.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Luke76
jako Mike Sage



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 42
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Emerald Isle

PostWysłany: Nie 21:10, 28 Maj 2006    Temat postu:

Poważne zlecenie
Mike Sage wszedł powoli do sklepu wielobranżowego Coppera. Zdjął z głowy swój czarny kapelusz. Rozejrzał się na około. Stary widok. Można tutaj było dostać wszystko – poczynając od konserw na dynamicie kończąc. W Fine Gulch był to zresztą jedyny sklep.
- Witaj, Mike! – powitał klienta stojący za ladę niewysoki siwy mężczyzna.
- Witaj, Copper. – odrzekł grobowym tonem Sage.
- Coś podać?
- Tak, dzisiaj lista jest dość spora – Mike wyciągnął z kieszeni niewielki zwitek papieru i podał go Copperowi. Sprzedawca zagwizdał.
- Huhu, widzę, że masz sporą listę zakupów. Wynosisz się stąd?
- Myślę, że to nie twój interes. – słowa te w ustach Mike’a zabrzmiały jak groźba. Nieważne czy tego chciał, czy nie. Tak już brzmiał jego głos. Od niedawna. Od tego dnia…
- Dobrze, przepraszam, nie chciałem cię rozdrażnić. – oznajmił Copper, sięgając pod ladę po plecak. – Wybacz, ale to zapewne związane ze śmiercią twojej matki?
- Copper…
- Dobrze, przepraszam. – jeśli w Fine Gulch tworzono by listę Najbardziej Wścibskich, to właściciel sklepu byłby na pierwszym miejscu. – To tak… Cztery konserwowane… Dobrze, że zlikwidowali tego szeryfa. Straszny z niego typ był. Słyszałem nawet… - wzrok Coppera skierował się ku Mike’owi, którego spojrzenie wyraziło, jak irytowało go męczenie tego tematu.
Sprzedawca uśmiechnął się, po czym zajął się pakowaniem do plecaka kolejnych pozycji na liście klienta. Gdy doszedł do ostatnich dwóch punktów, rozszerzył oczy ze zdziwienia.
- No… wiesz, Mike. – Copper zaczął się jąkać.
- O co chodzi? Pieniądze? Nie masz tego na stanie?
- Nie, ee, no wiesz, bo… - sprzedawca głośno przełknął ślinę. – Mam już na to zamówienie. Od nowego szeryfa.
- O, doprawdy? – zapytał Sage z udawanym zdziwieniem i lekkim uśmiechem na twarzy. - Ile za niego dał?
Copper nabazgrał liczbę na kartce i podsunął ją Mike’owi.
- Okej, daję jeszcze dwieście dolarów. – w jego szarych oczach można było dostrzec błysk.
- Z całym szacunkiem, Mike, ale, masz tyle?
Sage wyjął z kieszeni swojego płaszcza plik banknotów.
- To powinno wystarczyć, Copper. Zapewne wiesz, skąd to mam. Moja prośba to po prostu nie zadawaj już więcej pytań, nim opuszczę sklep.
- Zaczynam się ciebie bać, Mike. – oznajmił Copper z wyczuwalną w głosie obawą – Mam nadzieję, że wiesz co robisz.
Po tych słowach właściciel sklepu wyszedł na zaplecze i wrócił z dość długą czarną kaburą i dwoma paczkami amunicji.
- No, to już chyba wszystko – powiedział sprzedawca kładąc na ladzie przed Sage’em plecak z zakupami. – Należy się osiemset dolarów.
Mike wyliczył z pliku banknotów sumę do zapłacenia i wręczył ją sprzedawcy.
- Do widzenia, Copper. – rzekł krocząc ku wyjściu.
- Tak, tak, na razie. – powiedział Copper na wpół do siebie i dodał jeszcze ciszej. – Cholera, dwadzieścia lat i taki rozmach… Ech, ten Dziwny Zachód…
Po wyjściu ze sklepu, Mike skierował się ku saloonowi. Postanowił, że nim opuści to miejsce, zafunduje sobie kufel Guinnesa.
Przekroczył próg saloonu i jednym spojrzeniem zlustrował wnętrze. Taki już miał chyba odruch. Podszedł do baru.
- Coś podać? – zapytał tęgi mężczyzna po drugiej stronie blatu, Morris, nowy właściciel – Panie Sage – dodał po chwili wahania.
- Kufel Guinnesa. – odpowiedział Mike.
- Z całym szacunkiem, ale nie mam Guinnesa, panie Sage.
Irlandczyk uniósł głowę.
- Jak to nie masz?! – zapytał, a właściwie zakrzyczał. – Nic nie zostało z zapasów mojej matki?
- W sumie… zostało. – zawahał się z odpowiedzią Morris.
- No to w czym problem?
- No, właściwie to było zamówienie.
- Cholera, wszyscy zamawiają to, na co mam ochotę… - mruknął Sage, po czym wskazał palcem w kierunku barmana – Powiedz mi tylko, że zamówił to szeryf, a…
- To nie szeryf.
-Więc kto?
-Ja. – ozwał się głos tuż za Mike’iem.
Sage obrócił się powoli. Ujrzał uśmiechniętą twarz należącą do wysokiego blondyna. Ten uśmiech zdawał się wyzywające. Nie. On był wyzywający. Gość patrzył na Mike’a jak dorosły zadowolony, że wyrwał dziecku z ręki lizaka.
- Nazywam się Conrad Dome. Pan Michael Sage, jak sądzę?
- Zgadza się, panie Dome. – przytaknął Sage.
- Świetnie. Zechce pan przyłączyć się do mnie? Proponuję kufelek Guinnesa. – gość po raz kolejny uśmiechnął się drwiąco.
- Ja proponuję, aby odstąpił mi pan jedną skrzyneczkę, a będziemy kwita.
- Mogę panu zaoferować jedynie taką formę zapłaty za pewne, hmm, zlecenie. Zgoda? Przybliżę panu jego szczegóły. Jednak pozwoli pan, że na osobności.
Mike skinął głową i podążył za Dome’em do stolika w rogu. Siedziało przy nim dwóch ludzi ubranych w garnitury. Wyglądali na ważniaków. Irlandczyk poczekał, aż jego przyszły zleceniodawca przedstawi obecnych.
- Panie Sage, oto Nelson Worp oraz Jack Wiggle.
- Witam, panie Sage – rzekł Nelson Worp, wyciągając rękę na powitanie. Był mężczyzną w wieku około pięćdziesięciu lat, w przeciwieństwie do Wiggle’a, który wyglądał na jakieś trzydzieści.
Ten drugi również powstał i podał rękę Mike’owi, tyle że zrobił to bardziej nieuprzejmie, gdyż obrzucił przy okazji Irlandczyka niezbyt przyjaznym spojrzeniem.
- Proszę siadać – odezwał się Dome wskazując krzesło naprzeciw pary ważniaków. Sam usiadł obok niego.
- Tak więc, panie Sage, – zaczął Worp – Słyszeliśmy, że jest pan dość wprawnym strzelcem i nie przepada pan za bandytami.
- No cóż, to prawda. Co do tego drugiego chyba to dość oczywiste. W końcu przez zwykłych oprychów zginęła moja matka. – odparł Mike, zachowując nieprzenikniony wyraz twarzy.
- Tak, rozumiem, poszukiwanie zemsty… - oznajmił analitycznym tonem pan Nelson. – Szczerze nam przykro z powodu śmierci pana matki. Słyszałem, że mordercy zostali ukarani.
- W rzeczy samej. Prędzej czy później i tak sam bym się za nich zabrał. – Sage czuł, że musi blefować. Zabójstwo szeryfa to dość poważne wykroczenie.
- A czy to nie pan się nimi zajął? – zapytał z podejrzliwym błyskiem w oku Worp. Ci ludzie wiedzieli o nim sporo. O tym, co robił również.
- Skąd ta myśl?
- Nie pleć głupstw! Nie przyszliśmy tutaj, żeby… - do dialogu wtrącił się Wiggle, ale przełożony szybko mu przerwał.
- Spokojnie, Jack. Załatwmy to jak najbardziej spokojnie. Zatem, panie Sage, wiemy, że to pan zabił szeryfa Turna i nie musi się pan niczego obawiać. – Mike otworzył usta, by coś powiedzieć. Worp wykonał gest dłonią. – Spokojnie. Nie mamy zamiaru pana osądzać, w końcu nie po to przyjechaliśmy tutaj aż z Waszyngtonu. To, co chcemy panu powierzyć to ważne zadanie.
- Proszę zatem przejść do rzeczy.
- Panowie chcą, by zajął się pan przywódcą grasującej w okolicach bandy Meksykan. – tym razem odezwał się Conrad Dome – Chyba słyszał pan o nich.
- Oczywiście. Słyszałem również, że są dość potężni, zatem jako, że nie jestem specjalistą, mogę natrafić na problemy.
- Tak, przewidzieliśmy to. – oznajmił spokojnym tonem Worp. – Do pomocy damy panu innego łowcę nagród.
- A co z zapłatą? – zapytał nagle Mike.
Worp uśmiechnął się.
- Proponujemy panu dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.
- To naprawdę musi być poważne zadanie. – stwierdził Irlandczyk.
- W rzeczy samej. No cóż, na nas już czas. – Worp i Wiggle unieśli się ze swoich krzeseł. - Liczymy, że się panu powiedzie. Dowidzenia.
Para ważniaków powolnym krokiem opuściła saloon. Do czasu gdy minęli wejście, Wiggle i Sage wymieniali podejrzliwie spojrzenia.
- Chyba wszystko jest dość jasne, Mike. – obserwację gości w garniturach przerwał Dome. Sage nie przypominał sobie kiedy przeszli na „ty”.
- Zdaje się, że tak, Conradzie. A gdzie mój Guinnes?
- Musiałeś w końcu zapytać – oznajmił, szczerząc się Dome.
Odszedł na chwilę od stolika i po chwili wrócił z kuflem pełnym ciemnobrązowego napoju.
- Proszę, oto twój nektar bogów. – zażartował. – A na mnie również już czas. Powodzenia.
- Chwilę, a co z tym „przydzielonym łowcą nagród”? Gdzie go znajdę? Jak go rozpoznam? – na do widzenia Mike zasypał Dome’a pytaniami.
- Spokojnie, to on rozpozna ciebie. Żegnaj.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BearClaw
jako Billy Gun



Dołączył: 22 Kwi 2006
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Z Bractwa Stali...

PostWysłany: Nie 21:11, 28 Maj 2006    Temat postu:

Wspomnienie przeszłości
Howard obudził się w ciepłych promieniach słońca. Półprzytomny rozejrzał się po swoim pokoju i stwierdził, iż wszystko jest na swoim miejscu. Był cały spocony, ponieważ w nocy dręczył go dawno zapomniany koszmar. Londern otarł pot z czoła, wstał i jednym płynnym haustem wypił szklankę piwa, które miał w zapasie.
- To znowu te cholerne sny – pomyślał młody grabarz – ciekawe jakie dzisiaj mi da pastor zadania… Pieprzone życie – powiedział do siebie Howard, po czym zszedł na dół, aby wziąć poranną kąpiel. Kiedy kolejne krople spływały po jego muskularnym ciele w prostym prysznicu, Londern doznał wrażenia, że coś jest znacznie nie tak. Kiedy się odświeżył, zarzucił na siebie swoje ubrania, przypiął do pasa dwa kolty Peacmeker kaliber .45 cala i ruszył żwawym krokiem w kierunku kościoła.
Kiedy grabarz dotarł na miejsce, pastor oznajmił mu, że tego dnia o dziwo nic nie ma do roboty. Londern uśmiechnął się jedynie do siebie, po czym wyszedł wolnym krokiem na miasteczko. Spacerując przez Prosperity Wells, postanowił odwiedzić tutejszą gazetę, a także sięgnąć po starsze numeru jakichś ciekawszych lektur. Howard przekroczył próg Daily Prosperity i zamówił najnowszy numer gazety, po czym przeszedł do kolejnego pomieszczenia, gdzie mógł spokojnie przerobić lekturę.
„W okolicy grasuje banda rozbójników. Kolejny szeryf został zamordowany. Czy to przypadkiem nie jest początek Klątwy Prosperity? Każdy przeklina opóźnione dostawy towarów, które cudem dojeżdżają. Nowe napady na dyliżanse odstraszają gości…”
- Wszystko pięknie, ładnie się pieprzy… - stwierdził ponuro Londern – jestem tylko ciekaw, czy w końcu się znajdzie osoba, która z tym wszystkim zrobi porządek, choć z drugiej strony to by musiał być jakiś bohater, a przecież każdy wie, iż bohaterowie to kretyni. – Howard zaśmiał się do siebie. Kolejna myśl mu się nasunęła do głowy – Ta... Tych pierwszych jest jak śniegu w środku lata na prerii, natomiast tych drugich niczym karaluchów w całym mieście. Życie…
Grabarz odłożył gazetę, zatapiając się w swoich ponurych wspomnieniach. Pamiętał dzień, w którym miał wątpliwą przyjemność stanąć twarzą w twarz z zombie. Co prawda zdołał odeprzeć niebezpieczeństwo, jednakże musiał użyć zdolności kantowania, która jest powszechnie zabroniona. Howard rozejrzał się po magazynie i z ciekowością przyjrzał się książkom na półkach. Jego oczom ukazał się tytuł, który przyciągnął jego uwagę. Andrew Mc. Katlison „Polowanie na nieumarłych i anomalie.” Londern sięgnął po książkę, oparł się wygodnie i zaczął czytać opowieść z dużą dawką ciekawości.
Kiedy skończył było już późne popołudnie. Howard zdziwił się jak ten czas szybko leci. Wstał, wziął swój egzemplarz gazety i wyszedł z redakcji, nie zwracając uwagi na dziwne i pełne niepokoju spojrzenia osób pracujących w Daily Prosperity. Zachód słońca zbliżał się wielkimi krokami. Londern postanowił, iż napije się czegoś przed snem, dlatego też udał się do saloonu. Mając już wchodzić do budynku, coś ciekawego rzuciło mu się w oczy. Była to ta sama kareta, która widział poprzedniego dnia. Grabarz przyjrzał jej się dokładniej, jednak nie mógł stwierdzić, skąd ona może pochodzić. Jednego był pewny – to na pewno niebyło rzemiosło pochodzące z Prosperity Wells. Nagle do uszu Howarda dobiegł głos, pochodzący zza jego pleców:
- Ej ty! Czego się przyglądasz tak tej karecie?!
Nie odwracając się nawet Londern odparł:
- A co? Nie wolno?
- Nie śmieciu! I nie pyskuj mi tutaj!
Howard już miał odpowiedzieć coś bardzo nieprzyjemnego i jeszcze bardziej wskazującego na początek dość ostrej rozróby, kiedy na swojej potylicy poczuł zimną lufę jakiegoś bliżej nieokreślonego gnata…
- Jestem tutaj nowym szeryfem, i czy Ci się podoba czy nie, to ja tutaj teraz rządzę! A takie śmiecie i meliniarze na pewno nie będą mi pyskowali! Czy wyrażam się dostatecznie jasno?!
Londern uśmiechnął się do siebie i z szelmowskim spokojem odpowiedział:
- Soko szeryfie. Nie chciałem Cię urazić. I musisz przyjąć do wiadomości, że nie jestem meliniarzem, tylko grabarzem, co stanowi dość istotną różnicę. Wiem, że te wyrazy wymawia się podobnie, jednakże wolę jak się do mnie zwraca poprawnie. I jeszcze jedno…
Londern jednak nie skończył mówić kiedy kolba pistoletu szeryfa uderzyła go prosto w tył głowy. Howard poczuł tępy ból w głowie i upadł w objęcia ciemności…
Grabarz obudził się leżąc na środku główniej drogi Prosperity. Cały teren był oświetlony złowrogim blaskiem księżyca. Powoli wstał sycząc z bólu, który dawał o sobie znać z prawej strony potylicy.
- Niech to szlag… Co za sukinsyn – pomyślał Howard, masując sobie głowę. Nieco zamroczonym wzrokiem sprawdził czy wszystko jest na swoim miejscu. Oczywiście nie było. Jego dwa peacemakery, które dotychczas leżały sobie spokojnie w kaburze, teraz za sprawą tajemniczej siły zniknęły… - skurwiel jeden… Chyba czas się przejść do tego nowego szeryfa i odebrać swoją własność – zaklął cicho po raz kolejny, po czym cały czas rozmasowując swoją poobijaną głowę ruszył w kierunku biura szeryfa. Po dotarciu na miejsce zauważył, bez większego zdziwienia tabliczkę: ZAMKNIĘTE. Howard patrzył na nią przez kilka chwil, myśląc: - Chyba będę musiał kogoś obudzić… - na głos natomiast powiedział, a raczej wrzasnął ile miał powietrza w płuca:
- EJ! OTWIERAĆ! LOKALNY GRABARZ SZERFYIE! MAM TUTAJ TROCHĘ DZIWNE WYGLĄDAJĄCEGO MIĘSA! – swoją efektywną wypowiedzieć, poprawił poprzez mocne walenie w drzwi biura szeryfa. Odpowiedziała mu głucha cisza, która została przerwana, przez sąsiada:
- ZAMKNIJ SIĘ LONDERN!!! WRACAJ KOPAĆ GROBY A NIE WRZESZCZEĆ PO NOCACH!
- SAM SIĘ PRZYMKNIJ STARY Mc JOE!!!
- IDŹ SPAĆ LONDERN! – wrzasnął oburzony mężczyzna trzaskając głośno okiennicą.
- Świetnie… Po prostu świetnie.. Albo ten szeryf bardzo stara się mnie zignorować, albo ma bardzo kamienny sen… - mruknął pod nosem Howard.
- Albo ma bardzo ważne interesy grabarzu! – powiedział głos za Londernem, na co ten osłupiał. Głos kontynuował: - Widzę, że jedna lekcja Ci nie wystarczy głupku! Wiem dobrze po co tu przyszedłeś! Ale jak już powiedziałem to ja tutaj jestem szeryfem i nie będę znosił obelg rzucanych przez jakiś meliniarzy!
Howard nie czekał na dalszy rozwój sytuacji, po prostu się odwrócił i stanął przed potężnie zbudowanym mężczyzną. Facet miał mocny czarny zarost, szkarłatne oczy i właśnie celował do niego z gatllinga. Londern spojrzał mu prosto w oczy i rzekł:
- Słuchaj, nie wiem czego chcesz ode mnie, ale ja tutaj pełnie funkcję grabarza. Oddaj mi moją broń a rozejdziemy i zapomnimy o swoim istnieniu.
Howardowi odpowiedział jedynie głośny śmiech mężczyzny. Kiedy skończył się śmiać powiedział:
- Nie kpij sobie grabarzu. Twoja broń została zarekwirowana, czy Ci się to podoba, czy też nie… Oczywiście jeśli chcesz, to może wykupić ją…Za odpowiednią cenę, ale ostrzegam, że dwa peacemakery mogą sporo kosztować…
- To chyba jakiś żart. Słuchaj koleś, ja Ci nic jeszcze nie zrobiłem, a Ty mnie już zdążyłeś sypnąć w głowę. Ty mi oddasz, ja sobie pójdę…
- A jeśli nie to co? Rzucisz się na stróża prawa? Cena wzrasta głupi grabarzu…
Tego już było za wiele jak dla Londerna. Howard spojrzał po raz kolejny na szeryfa i nagle w jego ręce pojawiła się śliniąca talia kart, która z błyskiem popłynęła w kierunku podłego stróża prawa. Szeryf oszołomiony zdołał jedynie krzyknąć, kiedy więzy tajemniczej magii oplatały jego ręce oraz nogi, tym samym powalając mężczyznę. Nieco przypalony szeryf spojrzał na Londerna, który w tym czasie wyjmował z jego kabur swoją broń, biorąc również gatllinga.
- Ładna zabaweczka szefuniu. Pozwolisz, że sobie ją teraz ja zarekwiruję. I dam Ci dobrą radę – tutaj życie szeryfa jest bardzo krótkie i już wielu w przeciągu ostatnich miesięcy zdążyłem pochować. Lepiej gościu nie pchaj się tak w kłopoty, a z lokalnymi grabarzami nie zadzieraj. Może wydłużysz sobie odrobinę twoje marne życie. – Howard mówiąc to odszedł w stronę swojego lokalu, zostawiając nowego, już nieco przypalonego szeryfa leżącego i przypalonego przed biurem.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Luke76
jako Mike Sage



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 42
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Emerald Isle

PostWysłany: Nie 21:32, 28 Maj 2006    Temat postu:

Murder i colt buntline
Mike w spokoju dopił kufel Guinnesa. Gdy rozkoszował się ostatnimi łykami zwrócił uwagę, że za oknem saloonu zachodzi słońce. Sage wyszedł na główną drogę i od razu skierował się do stajni. Skoro miał do wypełnienia zadanie, musiał przygotować Lilly do podróży.
Idąc drogą, Mike mógł podziwiać malowniczy zachód słońca. Sielankę przerwał nagle krzyk dochodzący ze sklepu wielobranżowego Coppera.
- Co ma znaczyć NIE MASZ?! – mimo, że głos był stłumiony, można było doskonale zrozumieć każde słowo. Najwyraźniej ktoś krzyczał naprawdę głośno. A Mike przeczuwał jaki był tego powód. Powodem był właściwie on. Bez zastanowienia poszedł do sklepu.
Wchodząc do sklepu, zauważył, że wystrój znacznie się zmienił od czasu, gdy opuścił to miejsce parę godzin temu. „Dekorator” nadal tam był. Mike rozpoznał w nim nowego szeryfa Fine Gulch – Murdocka Murdera.
- MÓJ COLT BUNTLINE MIAŁ TU JUŻ DZISIAJ BYĆ! GDZIE ON SIĘ PODZIAŁ, COPPER?! – dopiero teraz Sage mógł się przekonać jak głośno wrzeszczał Murder.
Właściciel sklepu miał minę zbesztanego psa. Można było dostrzec, iż nie strach odebrał mu mowę.
- Coś się stało, szeryfie? – zapytał najspokojniej w świecie Mike, zwracając tym samym uwagę na siebie.
- Czego? Spadaj, to nie twój interes. – szeryf odparł mu, ukazując swoje „przyjazne” nastawienie.
- Myślę, że jednak mój. – oznajmił Sage. Ze swojego plecaka wyciągnął długą czarną kaburę. Wyciągnął jej zawartość. Oczy szeryfa gwałtownie się poszerzyły na widok tego, co powinno należeć do niego.
- Jak… Ty… Oddawaj to!
- Cóż, szeryfie, nabyłem tę broń zgodnie z prawem, zapłaciłem za nią niemałą sumkę, zatem zdaje mi się, że należy do mnie. – rzekł Sage z wciąż niezmiennym spokojem.
Twarz Coppera przybrała wyraz jasno wyrażający „tu się zaraz coś stanie”. Natomiast oblicze szeryfa z minuty na minutę stawało się coraz bardziej czerwone. W prawej dłoni Murdera pojawił się Peacemaker.
- Wiesz co, Sage, niezmiernie mnie wkurzasz. – stwierdził sarkastycznie.
- Vice versa, szeryfciu. – Mike nie mógł pozostawić szeryfowi ostatniego słowa. – Ale oddam ci tę broń, bo w zasadzie ten spór jest bez sensu.
- Naprawdę? – spytał szeryf dla pewności, robiąc minę niedowiarka.
- Tak, trzymaj. – Sage rzucił w kierunku Murdera colta buntline.
Gdy ten drugi przymierzał się, by złapać broń, nieoczekiwanie nadleciała irlandzka pięść, trafiając go prosto w nos. Szeryfa odrzuciło w tył. Po chwili wstał, łapiąc się za nos. Po jego palcach spływała obficie krew.
- Ty gówniarzu! – wrzasnął na Sage’a – Śmiesz się rzucać na szeryfa?! Teraz naprawdę mnie wkurzyłeś!
Mike uśmiechnął się do Murdera drwiąco, gdy ten kroczył ku niemu z zamiarem odpłacenia się za rozbity nos. Parę metrów dalej, za sklepową ladą, sprzedawca Copper zdecydował, że bycie świadkiem to nie najlepsza dola, po czym zniknął za tylnymi drzwiami.
Szeryf zamachnął pięścią. Ślepa furia Murdera i szybki unik Irlandczyka sprawiły, że cios był niecelny i strącił jedynie z półki pustą donicę. Kolejne uderzenie było wyprowadzone trochę celniej, trafiło jednak w ramię Mike’a, nie wyrządzając mu zbytnio szkód.
Gdy szeryf składał się do kolejnego ciosu, otrzymał kopniaka w kolano i zachwiał się. Gdy miał już upaść, dłoń Sage’a ściągnęła jego głowę. Zderzenie z kolanem Mike’a poprawiło Murderowi nos, łamiąc go i zostawiając ślady krwi na spodniach Irlandczyka. Szeryf musiał ulec niesamowitym metodom perswazji Sage’a proszących go o upadek.
Mike przyjrzał się leżącemu Murderowi. Przez chwilę rozważał zakończenie jego marnego żywota, jednak dwóch szeryfów jednego miasteczka zlikwidowanych w przeciągu tygodnia na koncie nie wyglądało najlepiej. Tym bardziej, że ci kolesie w garniturach mogli się o tym dowiedzieć.
Irlandczyk schylił się po colta buntline. Wsunął go do kabury na powrót schował do plecaka. Czuł, że już niedługo będzie musiał zdecydować się na noszenie go bardziej podręcznie.
- Stój!
U wejścia do sklepu ukazało się dwóch osiłków. To byli ludzie szeryfa. Mike żałował, że wyjęcie broni zajmie mu zapewne parę cennych chwil. Zauważył, że po jego lewej leży Peacemaker Murdera. Nie tracąc więcej czasu, błyskawicznie sięgnął po rewolwer. Poczuł nagle ból w okolicach przepony. Sekundę później dotarł do niego paskudny rechot szeryfa, który najwyraźniej zapragnął zapłacić Sage’owi za operację plastyczną na jego nosie.
- Następnym razem zastanów się dwa razy zanim zaatakujesz szeryfa. – oznajmił Murder z doskonale słyszalną satysfakcją w głosie. – A teraz wstawaj i bez następnych sztuczek. Aresztuję cię pod zarzutem niepodporządkowania się stróżowi prawa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BearClaw
jako Billy Gun



Dołączył: 22 Kwi 2006
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Z Bractwa Stali...

PostWysłany: Nie 21:35, 28 Maj 2006    Temat postu:

Podły szeryf
Grabarz otworzył oczy i stwierdził, iż ma przyjemność podziwiać pięknie wykonane rzemiosło, którym były dwie lufy wygara, skierowanego prosto w jego twarz. Głos znad gnata był oschły, nieprzyjemny i władczy:
- Cześć Howard. Jak się masz…
Londern zdążył stwierdzić, iż właścicielem broni jest zastępca szeryfa, który odznakę miał nonszalancko przypiętą do swojej kamizelki. Właściwie to tylko to zdążył jedynie zrozumieć, kiedy ponownie ogarnęła go ciemność i opadł do krainy snów…
Howard po raz kolejny tego samego dnia otworzył oczy, stwierdzając nieco zamroczony, iż znajduje się tym razem w celi. A konkretniej w celi, która stanowiła część biura szeryfa. Grabarz spróbował się ruszyć, jednak po krótkiej chwili, zorientował się, iż nie jest to możliwe, ponieważ został skuty i przypięty do ściany za kostki rąk, które dopiero teraz dały o sobie znać palącym bólem w mięśniach.
- Cześć Howard! Mam nadzieję, iż William nie był zbytnio, hmm… powiedzmy uciążliwy – szeryf spojrzał na swojego zastępcę z lekkim ironicznym uśmiechem, natomiast Londern w tym czasie zaczął rozważać, jak bardzo nie lubi słów: „Cześć Howard…” – Widzisz, ja bardzo nie lubię kanciarzy, a szczególnie głupich, gburowatych i zarozumiałych kanciarzy… Bardzo nieładnie mnie potraktowałeś tej nocy, dlatego też jestem zmuszony, aby osądzić Cię, a następnie, idąc śladami logiki skazać – uśmiech stróża prawa nabrał niesamowicie jadowitego wyglądu, coś jakby chciał od razu przekazać: „Już jesteś martwy frajerze! Nic, ani nikt nie zdoła Ci pomóc!” – Generalnie, kanciarzy zabijam na miejscu, aczkolwiek w tej sytuacji mieszkańcy mogli by źle zrozumieć moje intencje… Dlatego też wiedz, iż Twoja egzekucja nastąpi jutro z rana, przez powieszenie…
- Chwila moment…- wysyczał grabarz – przecież mówiłeś, że najpierw sąd, później kara….
- Tak? Och doprawdy… Grabarzu, ty już zostałeś osądzony… Sąd uznał Cię winnym… Po za tym, nie wspomniałem, iż to ja jestem sędzią, katem i prawem?
- Niech szlag… - zdążył powiedzieć Howard, nim pięść zastępcy szeryfa opróżniła jego płuca w powietrze, które ze świstem wyleciało z ust młodego grabarza. Następnie uderzenia zostały wymierzone w policzek, miednicę, szczękę, czaszkę, zakończone potężnym ciosem w klatkę piersiową. Londern wypluł krew, kiedy sadystyczny zastępca zamknął drzwi celi, mówiąc:
- Jeszcze z Tobą nie skończyłem śmieciu…
- Cudnie – przeszło przez myśl obitego Howarda – po prostu cudnie, jak z stąd tylko wyjdę, będę musiał pamiętać, aby z genitalii tego palanta zrobić sobie pożywną jajecznicę…Londern był jednak teraz w dość trudniej do wyjścia sytuacji. Westchnął głęboko, i czekał na wydarzenia, które miały niebawem się spełnić…
Po około dwóch godzinach, do biura szeryfa wpadł zaniepokojony pastor, który nie mógł nigdzie znaleźć swojego grabarza.
- Dzień dobry panie szeryfie. Chciałbym zgłosić zaginięcie!
- Czyje, wasza wielebność? – w głosie szeryfa słyszalna była nuta sarkazmu, jednak duchowny, jakby tego jeszcze nie zauważył i ciągnął dalej: - kompletnie nie wiem, gdzie się podział grabarz. Jest teraz bardzo potrzebny, a obawiam się, że znów się wpakował w kłopoty… Sprawdzałem już wszystkie miejsca, gdzie mógł się udać, tymczasem jego nigdzie nie ma! Zawsze rano się u mnie zjawiał, aby sprawdzić co ma do roboty, natomiast tego poranka, ani śladu jego obecności!
- Spokojnie wasza wielebność…Ja wiem gdzie się znajduje…
- Doprawdy?! Bogu niech będą dzięki! Gdzież on jest dobry człowieku? – na te słowa, Howard w swojej celi o mało co nie buchnął głośnym śmiechem, jednak wstrzymał się, przed ujawnieniem swojej obecności, ciekawy jak na to zareaguje szeryf…
- W mojej celi, ojcze wielebny… - Londerna ani trochę nie zadziwiła ta odpowiedź, natomiast, z głosu pastora, można było odczytać zupełnie coś przeciwnego…
- Ale… Jak to!? Przecież … Za co?! Cóż takiego zrobił?!
- Kantował mości wielebny… Wasz grabarz to podły kanciarz! Jutro będzie powieszony!
- Ale… To niemożliwe! Howard?! To jakaś pomyłka! Pan szeryf wybaczy, ale kantowanie jest zabronione! A Howard nigdy wcześniej nie okazywał takich zdolności! To sierota, która kiedyś do mnie przybyła, szukając chleba i schronienia! Niemożliwe!
- Zatem, będę musiał również pastora zbadać…
- Słucham?! To jakiś dowcip szeryfie?! Na Boga miłego! Co to ma znaczyć?! To jakieś szachrajstwo!
- Nie… - pokiwał przecząco głową szeryf – to PRAWO… - tym razem Howard nie wytrzymał i się roześmiał na cały swój ochrypły głos. Ksiądz dobiegł do celi, a widząc sadystycznie pobitego grabarz, wykonał znak krzyża, po czym zwrócił się do Londerna:
- Synu… Co się stało?! Cóż też uczynił? Co to wszystko ma znaczyć?!
- Pastorku, widzisz – Howard nie bawił się w dobieranie słów, czy też opowiadanie co się naprawdę stało – mamy w mieście bardzo, mało uprzejmego szeryfa… Aż dziw, iż go jeszcze nie pochowałem…
- Zamilcz głupcze! Jutro będziesz powieszony! – wrzasnął stróż prawa – proszę pastora… Niech pastor nie przeszkadza w ostatnich godzinach tego plugawego pomiotu diabła… Złamał prawo i…
- Szeryfie! To nie możliwe! Od dawna Howard sprawuje tutaj służbę i nigdy nie zabił nikogo używając kantów! Domagam się zwolnienia grabarza z aresztu! I niech szeryf się nie wygłupia z powieszeniem Londerna!
- William, wyprowadź pastora… - słowa szeryfa pobudziły jego zastępcę, który wykonał rozkaz, mimo usilnych protestów duchownego. Pastor, kiedy znalazł się poza budynkiem krzyknął:
- Szeryfie! Na Boga! Zmiłuj się! Cóż to za haniebne zachowanie!
- Idź precz! Albo Ciebie też powieszę! – ryknął mocno już zirytowany stróż prawa, na co pastor zrobił przerażaną minę i ruszył w kierunku kościoła… William w tym czasie ponownie wszedł do celi grabarza, bijąc go do utraty przytomności…


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Prosperity Wells Strona Główna -> Opowiadania bohaterów... Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

Skocz do:  

Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 phpBB Group

Chronicles phpBB2 theme by Jakob Persson (http://www.eddingschronicles.com). Stone textures by Patty Herford.
Regulamin