Forum Prosperity Wells Strona Główna Prosperity Wells
Forum dla mieszkańców małego miasteczka Prosperity Wells...
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Dzień po...

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Prosperity Wells Strona Główna -> Prosperity Wells
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Pią 20:01, 05 Sty 2007    Temat postu: Dzień po...

Nowy dzień zastał państwo Callahan splątanych razem w jej redakcyjnym łóżku, dość wygodnym, ale zdecydowanie jednoosobowym. Kitty otworzyła oczy i przeciągnęła się, omal nie wybijając zębów Callahanowi. Tym samym obudziła również jego, który mruknął coś niezrozumiale, ale po sekundzie otworzył oczy, zupełnie rozbudzony. Odwrócił się w stronę dziewczyny, uśmiechnął się i ją pocałował.
– No i jak samopoczucie? – zapytał.
– A dziękuję, nienajgorzej – pani Callahan wyszczerzyła perłowe zęby w nienagannym uśmiechu i usiadła na łóżku, w pełni prezentując swoje wdzięki.
Callahan podparł głowę dłonią i leżał tak przez chwilę, przyglądając się żonie. Czuł się zdecydowanie dobrze, choć był nieco... zmęczony. Walka z przeważającymi siłami wroga za dnia i noc poślubna z Kitty byłyby w stanie zapewne wykończyć każdego.
Dziewczyna położyła rękę na jego włosach i gładziła je przez chwilę. Callahan poddawał się biernie pieszczocie, uśmiechając się tylko do swoich myśli, jednak już po zbyt krótkiej chwili uświadomił sobie jednak z niechęcią, że nie mają zbyt wiele czasu na wylegiwanie się. Bean pilnujący Londerna to była jedna możliwość katastrofy. Druga gnębiąca go rzecz była jednak znacznie bardziej skomplikowana. Owszem, udało im się wczoraj przepędzić ludzi Lupina na cztery wiatry, ale jednocześnie miał świadomość, że mogło się wśród nich ostać kilka wilkołaków. Odcięci od funduszy, nie mieli nic do stracenia, mogli zatem pozostać w tej okolicy. I jego psim obowiązkiem było teraz zadbanie o to, by nie stanowili problemu dla mieszkańców Prosperity Wells.
John westchnął, podniósł się i wstał, sięgając po ubranie. Kitty objęła kolana rękoma i przyglądała się mu bez cienia zażenowania. Po chwili jednak uświadomiła sobie, że jeśli się nie pospieszy, John wyjdzie stąd bez niej. Wyskoczyła więc z pościeli i nie zwracając uwagi na rozbawione spojrzenie męża ubrała się w błyskawicznym tempie. Gdy zmierzała do wyjścia, Callahan podał jej jeszcze rewolwery. Spojrzała na niego, ale uśmiech już zniknął z jego twarzy.
Wyszli z redakcji i ruszyli w stronę biura szeryfa, nieco okrężną drogą przez opłotki, by uniknąć standardowych zaczepek i tekstów o nocy poślubnej. Kilku nielicznych przechodniów złożyło im jednak serdeczne życzenia, toteż do siedziby szeryfa dotarli w niemalże szampańskim nastroju. Callahan delikatnie otworzył nadal ledwo trzymające się drzwi i oboje weszli do środka, odnotowując w nim obecność Johna Beana, który na ich widok podniósł wzrok i uśmiechnął się szeroko.
– I jak, robaczki, noc poślubna? – zapytał niemal obojętnym tonem głosu.
– A jak twoja? – odpowiedział równie obojętnie Callahan. – Ach tak, racja... Zapomnij, że pytałem – dodał sarkastycznie.
– Jak Londern? – zapytała dziewczyna, narzucając zmianę tematu.
Podeszła do celi, ale zapach przetrawionego alkoholu odrzucił ją na kilka kroków. Zmrużyła oczy, gdy dostrzegła dwie opróżnione butelki trucizny sprzedawanej w lokalnym saloonie.
– Bean, ty go miałeś pilnować, a nie rozpijać... – rzuciła kąśliwie.
– Wiesz kochanie, gdyby nie to, że unieszczęśliwiłaś właśnie mojego kumpla, mógłbym stwierdzić, że cię dawno nikt porządnie nie zer... – kanciarz nie zdołał dokończyć, przerwało mu mocne uderzenie w twarz.
Już miała mu przyłożyć drugi raz, ale Callahan był szybszy. Złapał żonę za rękę.
– Zabijesz go kiedy indziej – powiedział spokojnie. – A ty, Bean, staraj się po pierwsze jej nie obrażać, po drugie mnie nie denerwować... A teraz się uspokójcie, bo mamy jeszcze kilka problemów...
Kitty demonstracyjnie odwróciła się tyłem do kanciarza. Callahan westchnął, postawił przed nią krzesło, poczekał aż usiądzie, a sam oparł się o ścianę.
– Meksykańcy? – rzuciła domyślnie Kitt.
Jej mąż skinął głową.
– Myślę, że warto byłoby odwiedzić kopalnie i zgliszcza posiadłości. Może któryś tam wrócił. Wiesz, tego złota było tam naprawdę sporo – zamyśliła się dziewczyna.
– Wiesz kiciu, nie sądzę, żeby płynne złoto było łatwe dla nich do przewiezienia – Bean wyciągnął cygaro.
– Nie, musieliby być tylko bardziej chciwi od ciebie – wyjaśniła mu spokojnie Kitty.
– Kitt! – powiedział cicho, acz sugestywnie Callahan.
Dziewczyna umilkła. Po chwili otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale przeszkodził jej w tym odgłos końskich kopyt i rżenie koni zatrzymywanych się przed biurem. Skoczyła w stronę okna, szybko wyjmując frontiera. Tuż obok niej zatrzymał się Callahan i wyjrzał na zewnątrz.
– Co ty taka nerwowa jesteś, koteczku? – rzucił Bean, ale sam też odruchowo wstał z krzesła.
– Dobra, zapamiętajcie sobie: Kitty jest moją żoną i nic nie wie o wilkołakach, jasne? – rzucił nagle Callahan, obracając się w ich stronę, po czym wyjął żonie rewolwer z ręki i wsadził go jej z powrotem do kabury.
Kitty i Bean nie zdążyli się nawet zdziwić, gdy ktoś zapukał do drzwi.
– Proszę! – powiedział głośno Callahan.
Do środka weszło dwóch mężczyzn, obaj ubrani w szare płaszcze, na których błyszczały przypięte drobne, okrągłe odznaki. Strażnicy Teksasu. W wyglądzie stanowili taki kontrast, że niemalże śmieszyli. Jeden niski, ciemnowłosy, gładko ogolony, drugi wysoki, ogorzały, ubłocony i zakurzony. Obaj jednak budzili respekt i nie tylko z powodu odznak, czy też broni w wyświechtanych i ewidentnie często używanych kaburach. To coś było nieokreślone, ale bardzo wyraźne. Obaj rozejrzeli się po pomieszczeniu, ze zdziwieniem odnotowując podziurawione kulami ściany. Wyższemu błysnęło oko na widok Kitty, drugi jednak skupił się na jej mężu.
On i Callahan wymienili długi, krzepki uścisk dłoni. Wyglądało to pozornie jak zwykłe męskie powitanie, Kitt zauważyła jednak, że obaj mieli wyjątkowo spięty wyraz twarzy, nie wspominając o tym, że drugi Strażnik trzymał się z tyłu, z prawą dłonią spoczywającą zadziwiająco blisko broni.
– Kapitan Moore przesyła pozdrowienia – rzucił w powietrze.
– Dobrze dla niego, ale nie znam żadnego kapitana Moore’a – odpowiedział Callahan – A jak tam Eliza?
– Dobrze, dziękuję, nie narzekam – odpowiedział niższy Strażnik.
Obaj jakby lekko się rozluźnili, jednak Kitty miała niejasne podejrzenie, że nowoprzybyli czekają tylko na pretekst, żeby wyciągnąć spluwy i nafaszerować ich ołowiem.
– A ci tutaj to kto? – wyższy wskazał ruchem brody na Beana i Kitt.
– Tak, chyba nie miałeś okazji poznać Johna Beana. Służy on od niedawna w naszej kompanii jako muzyk – odpowiedział Callahan.
Bean z uśmiechem uchylił klapy, pokazując odznakę, na co obaj Strażnicy pokiwali głowami w zrozumieniu.
– Nie znam go osobiście, ale owszem, słyszałem o tej aferze – odpowiedział niższy.
– To natomiast jest moja żona, Catarina Cutts... – zaczął Callahan, ale urwał – znaczy, Callahan – poprawił się z lekkim uśmiechem.
– Żona?! Hajtnąłeś się? – obaj Strażnicy spojrzeli na Callahana z autentycznym, o ile dało się to powiedzieć, zdziwieniu.
– Miłość nie sługa – odpowiedział uprzejmie Callahan i przygarnął do siebie „Catarinę”, a ta, aczkolwiek nieco zaskoczona, miała na tyle przytomności umysłu, by odwzajemnić uścisk i uśmiechnąć się słodko do nowoprzybyłych.
– Pozwolisz kochanie, to porucznik J.R. Bullard i sierżant Hudson – jej mąż przedstawił Strażników.
– Miło mi panią poznać – Hudson, ten wyższy, szarmancko ucałował ją w dłoń, podczas gdy Bullard ograniczył się do muśnięcia kresy kapelusza z cichym „pszepani”.
– Może panowie siądziecie? Albo... napijecie się czegoś? – zaproponowała nieco niezręcznie pani Callahan.
– Nie, dziękujemy – pokręcił głową Bullard. – Przejdźmy może od razu do sedna sprawy. Oprócz wsparcia mamy również dla ciebie nowe rozkazy, Callahan – wyciągnął w jego stronę wyciągniętą zza pazuchy kopertę. – Jak tylko skończysz tutaj... śledztwo, masz wracać do Amarillo – powiedział, streszczając ogółowi jej zawartość.
– Gdzie? – wyrwało się Kitt.
– Amarillo. Takie miasteczko w Teksasie – poddał z nonszalancją Bean.
– Tek..? To... Mamy tam jechać?
– Może jest ci znajome takie sformułowanie „i nie opuszczę cię aż do śmierci”?
Callahan płynnym ruchem przechwycił Kitt w połowie dzikiego skoku na Beana.
– Puść mnie! Natychmiast! Wszyscy poświadczą, że to samoobrona! – wrzasnęła, szarpiąc się w jego objęciach.
– Przepraszam na chwilę – powiedział jej mąż, po czym ostrożnie wyniósł swoją wierzgającą żonę na zewnątrz.
– Czyś ty oszalała? Chciałaś napaść na niego w obecności innych? – syknął gniewnie, przytrzymując jej ręce. – Chcesz, żeby się za ciebie zabrali?
– Ale on mnie... – zaczęła.
– Nie obchodzi mnie co on ciebie – przerwał jej niecierpliwie. – Obchodzi mnie, i powinno obchodzić też ciebie, co ty jego. I co ty nas.
Kitty zamrugała powiekami.
– Czy mógłbyś mi to... przetłumaczyć? – zapytała niepewnie.
– To proste – powiedział spokojnym, wyważonym tonem głosu. – Zdradź się chociaż jednym słowem, co robiłaś i co wiesz, a gwarantuję ci, że skończysz w miłej, schludnej celi w otoczeniu miłych, schludnych panów, którzy zrobią wszystko, by wyciągnąć z ciebie absolutnie wszystko, co wiesz. A tego nie chciałbym ani ja, ani ty. Czy wyrażam się teraz jaśniej?
– Więc co, według ciebie, mam sobie siedzieć grzecznie na zadeczku, podczas gdy wy będziecie się uganiali po górach za tymi zbirami, tak? – syknęła. – Musiałbyś mnie chyba związać i ani mi się waż patrzeć na mnie tak, jakbyś na serio rozważał ten pomysł! Te chłystki próbowały zabić mnie, ciebie i wszystkich w tym miasteczku! I muszą za to zapłacić!
Zapadła krępująca, przedłużająca się cisza.
– No? Co? Mowę ci odjęło? – zirytowała się Kitty.
Callahan jakby przeżuwał następne zdanie w ustach, zanim w końcu je z siebie wydusił.
– A co ty chcesz... Na kim się chcesz zemścić? – zapytał zmęczonym tonem głosu. – Lupin nie żyje, Fromage nie żyje, inni nie żyją. Kochanie... nie masz się na kim zemścić!
– To nie jest kwestia tego, na kim ja się chcę zemścić – powiedziała Kitt po chwili. – Nie wmówisz mi, że zostawisz tych niedobitków po Lupinie w okolicy. Ergo, będziesz chciał ich powybijać.. Skoro twoim zdaniem mam siedzieć cicho i udawać słodką południową kretynkę, to jakoś nie widzę w tym momencie sposobu, żebyś pozwolił mi jechać z wami. A ja z wami pojadę, czy ci się to podoba, czy nie.
Callahan spojrzał na żonę zirytowanym spojrzeniem.
– Ja nie chcę żebyś udawała... – zaczął, ale urwał po chwili. – Prawdopodobnie zostawienie niedobitków Lupina będzie dokładnie tym, co będę musiał zrobić – powiedział w końcu. – I nie, nie chcę żebyś udawała słodkiej południowej kretynki, tylko żebyś nie zachowywała się ogólnie jak kretynka. Kochanie.
– Sprecyzuj "zachowywać się jak kretynka" – powiedziała wolno Kitt, ciskając zmrużonymi oczyma niebezpieczne błyskawice. – Poza tym, co mi się nasuwa w związku z Beanem... Rozumiem, że w zakres nie bycia kretynką wchodzi nie reagowanie na wszystkie chamskie odzywki Beana? – upewniła się lodowato. – Wiesz, to może najprościej będzie jak ja sobie pójdę. Kochanie.
– Nie, w zakres nie bycia kretynką wchodzi stawianie swojego życia wyżej niż żądzy zemsty – sprostował John. – Skąd ci się w ogóle przyplątał Bean w tą konwersację? – zapytał po chwili ze zmarszczonymi brwiami.
– Zdaje się, że zacząłeś tę mowę od kategorycznego zabraniania mi wożenia się po Beanie... – powiedziała spokojnie.
– Nie, zacząłem tą mowę od kategorycznego zabraniania rzucania się na Beana z pazurami – poprawił ją.
– To nie to samo?
– Czy on rzuca się na ciebie z pięściami? Albo ciebie policzkuje?
– Nie, on mnie tylko – podkreśliła ostatnie słowo – obraża...
– A twoje delikatne ego tego nie zniesie? Przecież to... – John zawahał się na moment. – Nie potrafisz mu dopiec... werbalnie?
Kitt uśmiechnęła się w sposób, który go nieco zaniepokoił.
– Wiesz, to jest naprawdę dobry pomysł...
– No dobrze. I nie, nie musisz grać południowej idiotki. Po prostu... Po prostu doceń, co staram się dla ciebie zrobić.
– A co właściwie...? – rozpędziła się Kitt, ale nie dokończyła zdania. – No dobrze... Będę miła i grzeczna...
– Przynajmniej do wyjazdu – uściślił jej mąż, wywołując u niej kolejny, rozmarzony uśmiech.
Dokładnie ten moment John Bean wybrał sobie na pojawienie się w drzwiach.
– No, dziecia... – zaczął, ale urwał na widok wyrazu twarzy Kitt. – Znaczy, możecie wrócić do środka? Podczas gdy wy się tutaj... rozmawialiście, to ja odbyłem pogawędkę z twoimi kumplami.
– To są także i twoi kumple, Bean – zauważył Callahan.
– Detale – Bean machnął ręką. – W każdym razie poopowiadałem im trochę o naszych przygodach.
– Co im powiedziałeś, imbecylu?! – prychnęła Kitt.
– Prawdę, tylko prawdę... i niecałą prawdę – Bean wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– To znaczy?
– To znaczy, że jesteś na przykład bezbronną ofiarą Lupina – wyjaśnił kanciarz. – I że nie potrafiłabyś... hm... odróżnić... Hm, może inaczej. Że twoja noga nie postała nigdy w lekko zruinowanym, acz dobrze ufortyfikowanym mieście. Czy moje aluzje są wystarczająco przejrzyste?
– Powiedzmy... – powiedziała z powątpiewaniem Kitty, ale weszła z powrotem do środka razem z resztą, uśmiechając się promiennie do Rangerów.
– Panno... pani Callahan, więc z tego, co powiedział nam pan Bean, była pani przetrzymywana wbrew swojej woli przez owego Arsene'a Lupina? – zagaił Bullard, odczekawszy aż Kitty, zaproszona gestem, usiądzie przy stole.
– Zgadza się – powiedziała ponuro. – Na szczęście John i... pan Bean uratowali mi życie... i nie tylko...
– Jestem pewien – zgodził się z nią Bullard. – Mam nadzieję, że nie było to szczególnie traumatycznie przeżycie? Z doświadczenia wiem, że w takich sytuacjach umysł może płatać figle.
– No cóż, do miłych nie należało. Jeśli zaś chodzi o moją kondycję psychiczną, dziękuję za troskę. Wszystko w jak najlepszym porządku... Przykro mi, że panowie przejechali taki kawał drogi na próżno – powiedziała z dobrze udawanym smutkiem Kitty.
– Na próżno jak na próżno. Bean powiedział, że jeszcze mogą się kręcić w okolicy niedobitki bandy Lupina – odpowiedział Hudson.
Kitty popatrzyła wymownie na Callahana.
– Będą mieli panowie trochę problemu z wyłapaniem ich wszystkich – stwierdziła spokojnie. – Oczywiście, da się zorganizować jakąś pomoc... bo cztery osoby w tych górach... to trochę mało...
Bullard również popatrzył wymownie na Callahana.
– Szanowna pani, i dwie osoby to będzie aż nadto, by ostatecznie rozwiązać ten problem – oświadczył z nie pozostawiającą żadnych wątpliwości dozą pewności.
– Hmmm – mruknęła Kitt. – Gdyby nie to, że widziałam Johna w akcji, stwierdziłabym, że to wasz pogrzeb... Natomiast na pewno będzie wam potrzebny ktoś znający okolicę...
– Kogoś takiego można znaleźć na mieście – wtrącił się Callahan, ostrzegawczo ściskając Kitty za rękę.
– Oczywiście – zgodziła się skwapliwie ściśnięta Kitt.
– Znaczy, w kwestii przewodnika, mam pewien pomysł – stwierdził nagle Callahan – ale tymczasem, kochanie, może zaczekasz na nas w domu? Bean ciebie odprowadzi. Jestem pewien, że wykorzysta tą okazję do przeprosin – dodał znacząco.
– Dobrze, John – zgodziła się uprzejmie Kitty, uśmiechając się przy tym w sposób, który Beana o mało nie przyprawił o zawał. – Muszę jeszcze zajrzeć do redakcji, bo inaczej szef mnie z pracy wyrzuci.
– Oczywiście – przytaknął Callahan, po czym pocałował ją w policzek na pożegnanie.
– Bean – zamruczała Kitt, wychodząc.
Bean popatrzył a Callahana z na wpół wymuszonym uśmiechem, po czym wyszedł z biura krokiem umiarkowanie radosnego skazańca.
– Redakcji? – odezwał się Bullard, gdy tylko za Beanem zamknęły się drzwi.
– "Daily Prosperity", lokalna gazetka. Nie zawiera żadnych sensacji i z pewnością nie będzie ich zawierała, biorąc pod uwagę, że wyjeżdżamy z miasteczka – wyjaśnił Callahan.
– Ożeniłeś się z dziennikarką? – zapytał z lekkim niedowierzaniem Hudson.
– Ożeniłem się z dziennikarką, która nie ma na koncie żadnego sensacyjnego artykułu o jakichkolwiek mrocznym siłach atakujących jakiekolwiek bogobojne społeczeństwo, to po pierwsze, a po drugie, jej dziennikarskie dni są już policzone – uściślił John.
– Ja nie chcę wiedzieć, co powie na to kapitan – pokręcił głową Bullard.
– O to ja się będę martwił, jeżeli pozwolisz – zauważył John.
– Jasne, to twój ślub i twój pogrzeb – wzruszył ramionami jego rozmówca.
– Mamy jeszcze jeden problem... – Callahan skinął głową w stronę drzwi prowadzących do celi, zza których dobiegało radosne, pijackie chrapanie.
Ponieważ z wyrazu twarzy Strażników wyraźnie było widać, że nie pojmują istoty owego problemu, ciągnął dalej.
– Mamy tam lokalnego grabarza, którzy widział trochę za dużo... – wyjaśnił.
– Grabarza?.. I jeszcze jakiegoś opija? Ja myślałem, że masz tu co najmniej senatora czy coś...
– Rozumiem, że masz jakieś ważne powodu, dla którego nie możemy go po prostu sprzątnąć – powiedział Bullard lekko zrezygnowanym tonem głosu.
– W rzeczy samej – przytaknął Callahan. – Widzicie, tutaj, na terytoriach spornych, nie możemy tak po prostu... eliminować niewygodnych ludzi. Każdy przyjazny nam człowiek może z nawiązką zaprocentować w przyszłości. A ten tutaj... jest to może moczymorda i ochlapus, ale ma chody u większości miekszańców. I może was oprowadzić po okolicy.
– Ach, i w tym celu kazałeś mi przynieść wszystkie klamoty, tak? – przechylił głowę Bullard.
– W rzeczy samej.
– No dobra, ale co będzie, jak nie wyjdzie? – zauważył Hudson, czując się nieco pominięty w konwersacji.
– Na pewno nie będę miał panom tego za złe – zapewnił go Callahan. – Wtedy pozostanie nam tylko przejście do planu D.
– No dobrze... no to, ubezpieczajcie mnie – stwierdził Bullard, po czym wszedł zdecydowanie do celi.

***
Następnego ranka Sage wchodząc do saloonu ze zdziwieniem ujrzał Londerna, siedzącego jak gdyby nigdy nic na honorowym miejscu przy barze.
– Hej, Mike, przyjacielu! – zakrzyknął wyżej wymieniony, pozdrawiając Mike’a gestem dłoni. – Napijesz się ze mną?
– Napij... jak to, wypuścili cię? – zdziwił się lekko Sage.
– Co mnie mieli nie wypuścić? Nie zrobiłem przecież nic złego... – wyszczerzył się w miarę równomiernym uśmiechu Londern.
Sage spojrzał na niego pełnym powątpiewania wzrokiem, jednak Howard nie wyglądał w jakiś specjalnie odbiegający od jego normy sposób.
– Dobrze się czujesz? – zapytał na wszelki wypadek.
– Nigdy nie czułem się... znaczy, trochę mnie szczęka boli i głowa, ale wiadomo, jest popijawa, to i są jej konsekwencje – stwierdził pogodnie grabarz. – A tak w ogóle co ty taki troskliwy się nagle zrobiłeś?
– No, tego, tak... niewyraźnie wczoraj wyglądałeś... – rzucił na poczekaniu Sage.
– No co miałem wyraźnie wyglądać? Przeca trzeba było zwycięstwo nad Meksami opić, co nie?
– Nad... Meksami?
– No? Tacy niscy, paszcze mają sumiaste i w ogóle, i w sombrerach chodzą. I chcieli nam kuku zrobić za brużdżenie im koło nosa – wyjaśnił opisowo Londern.

***
– Co mu się stało? Coście mu zrobili? – spytał.
– Może najpierw porozmawiajmy, co zrobić z tobą. Widziałeś rzeczy, których istnienie staramy się zachować w tajemnicy przed ogółem, by nie wywoływać paniki. Mam nadzieję, że rozumiesz zasadność takich działań?
– No, w sumie tak.
– Więc co masz zamiar zrobić w tej sprawie?
– Ele... nie będę o tym mówił ludziom? – strzelił Sage.
– Ja powiem ci, co ja mam zamiar zrobić – przerwał mu Callahan – Jako przedstawiciel rządu Skonfederowanych Stanów Zjednoczonych mam zamiar ciebie, jako najemnika, wynająć.
– Acha. A jeżeli odmówię, to co? Też mnie zlondernyzujecie?
– Nie, bez przesady... Londern to jest szczególny, niereformowalny przypadek. Natomiast ty... cóż, przecież siedzimy tu i rozmawiamy, prawda?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Cathia dnia Pią 22:54, 05 Sty 2007, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Luke76
jako Mike Sage



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 42
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Emerald Isle

PostWysłany: Pią 20:59, 05 Sty 2007    Temat postu:

No cóż. To chyba rozwiewa wszelkie wątpliwości na temat prania mózgu Londerna. Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Prosperity Wells Strona Główna -> Prosperity Wells Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

Skocz do:  

Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 phpBB Group

Chronicles phpBB2 theme by Jakob Persson (http://www.eddingschronicles.com). Stone textures by Patty Herford.
Regulamin