Forum Prosperity Wells Strona Główna Prosperity Wells
Forum dla mieszkańców małego miasteczka Prosperity Wells...
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Kitt i Bean godzą się

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Prosperity Wells Strona Główna -> Amarillo Mysteries
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Pon 22:48, 19 Lut 2007    Temat postu: Kitt i Bean godzą się

Słońce już wstało i było wysoko nad linią horyzontu, kiedy John Bean zaczął wspinać się na piętro hotelu, w którym zatrzymali się on, Sage i Callahanowie. Mimo wczesnej pory był zmęczony i zły. To miasto zdecydowanie przestawało mu się podobać – jedyne co chciał to znaleźć się jak najszybciej w pociągu jadącym do Amarillo. Ostatnie wydarzenia skutecznie zniechęciły go do większej ilości przygód, zwłaszcza tych nienaturalnych. Wprawdzie ostatnio jak byli w Amarillo to część miasta poszła z dymem, jednak Bean był zdania, że zdecydowanie zyskało na spokoju, a tego właśnie zdecydowanie potrzebował.
Jeśli udałoby mu się pogonić Callahana, mogliby opuścić to zadupie jeszcze przed południem, toteż to właśnie pragnienie sprawiło, że stał teraz jak głupi przed drzwiami do jego pokoju, odbębniwszy przedtem półgodzinne wyczekiwanie w niewygodnym fotelu na dole, aż nowożeńcy raczą go opuścić. To wyczerpało jego, niewielkie jak dotychczas, zapasy cierpliwości, toteż postanowił się pofatygować do nich osobiście. I oto był i stał, niemal odruchowo nadstawiając uszu w nadziei usłyszenia jakiś nieprzyzwoitych odgłosów, jednocześnie mając jednak nadzieję, że takowych nie usłyszy.
Cisza. Bean przełknął ślinę, po czym uniósł rękę, by zapukać w drzwi... po czym zamarł, słysząc za drzwiami szuranie, a następnie mechaniczny odgłos który jednoznacznie i bezbłędnie zidentyfikował jako szczęk odwodzonego kurka... to znaczy kurków. Na wszelki wypadek przesunął się nieco na bok, by nie stać dokładnie na wprost drzwi, po czym hałaśliwie zapukał.
– Proszę! – dobiegł go głos Johna.
Bean nacisnął klamkę i uchylił drzwi ostrożnie drzwi.
– Ej! To ja! Nie zastrzelcie mnie! – rzucił przezornie, wchodząc do środka w sposób który, jak miał nadzieję, przekazywał jego nieszkodliwość i pokojowe zamiary.
– A to się zobaczy – powiedziała mu Kitt Callahan, chowając jednak broń do kabury.
Wbrew obawom, a może raczej nadziejom, kanciarza, dziewczyna była kompletnie ubrana, a nawet uzbrojona, tak samo zresztą jak jej mąż. Stojące na stole naczynia, które Bean dojrzał za nimi, dobitnie sugerowały, że jego ulubieni nowożeńcy nie zajmowali się bynajmniej niczym nieobyczajnym. Cóż, może innym razem.
– Też cię lubię, Kitt – burknął kanciarz, nie patrząc w stronę Katherine. – No to jak, John? Wynosimy się z tej dziury czy jak?
Callahan spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi spojrzeniem które sugerowało, że obecność Beana w tym pokoju nie jest czymś, z czego byłby zachwycony.
– Śpieszy ci się gdzieś? – zapytał podejrzliwie.
– Skądże... W końcu jesteśmy u siebie, ale wiesz... – Bean zawiesił znacząco głos.
– A co ma wiedzieć? – zapytała uprzejmie dziewczyna. – Chyba że już coś zmalowałeś i wolisz się stąd zabierać?
– Mamy oczekiwać delegatów z tłumu przygotowującego się do linczu? – dorzucił jej mąż.
– Spokojnie, dzisiaj byłem grzeczny... Nawet nie grałem w pokera – kanciarz uniósł dłonie do góry, uśmiechając się jednocześnie, jak miał nadzieję, rozbrajająco.
– Tylko uwiodłeś żonę i córkę pastora? – mruknęła pod nosem Kitty.
– Widzę, że szkolenie w Agencji obejmuje również ostrzenie języka – prychnął Bean.
– A twoje w Rangerach powinno polegać na ucięciu twojego! – odcięła się.
– Czy nie możemy porozmawiać choćby minutę zanim... wybucha sprzeczka? – zapytał lekko zirytowany Callahan.
– Jaka sprzeczka? – zapytała niewinnym tonem Kitt.
– Kochana, przede mną... i przed nim nie musisz zgrywać niewiniątka – mruknął Callahan.
– Nawet jakby zgrywała, to nawet Wszechmogący by nie uwierzył – bąknął cichutko pod nosem kanciarz.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Ja się z nim nie sprzeczam, ja mu tylko odpowiadam – odpowiedziała unosząc brwi.
Callahan doszedł do wniosku, że sensowniej będzie pominąć ten wątek.
– Więc co? Źle się czujesz w mieście? – zapytał Beana.
– Tak, źle się czuję. Tutejsza łaźnia jest pożałowania godna, hotel śmierdzi, a materac pamięta chyba pierwszych osadników – wypalił kanciarz.
– Słuchaj, nikt ci nie każe teraz leżeć w hotelu lub w łaźni – zaoponował Callahan. – Idź, zagraj sobie w pokerka, a my pójdziemy uzupełnić zapasy – zaproponował.
– Sage gdzieś zniknął i nawet nie mam się z kim napić – burknął Bean.
– Biedactwo, z samego rana nie masz się z kim napić – powiedziała z udawanym żalem Kitty. – Trzeba było zostać z Londernem...
– A poza tym jak Sage’a nie ma, to i tak nie pojedziemy – Callahan nie omieszkał wytknąć ów drobny feler planu Beana.
– Znajdzie się, jak będzie czas – ziewnął uspokajająco Bean. Po sekundzie jednak dotarło do niego to, co powiedziała dziewczyna. – Słonko, już chyba do mnie wraca, dlaczego wiałem od ciebie w Kansas. Z tobą się nie da wytrzymać...
– Kochany, wiałeś ode mnie w Kansas, bo mi zawinąłeś kasę, obrączkę i Bib... Inne rzeczy – poprawiła się Kitt lodowatym tonem głosu.
– Dobra, przyznaję, z obrączką to przesadziłem, ale jej potrzebowałem – powiedział wyjaśniająco Bean.
– A nie mogłeś sobie, baranie, własnej kupić? – syknęła.
– Ech, kobieto, ty nic nie rozumiesz – westchnął teatralnie kanciarz.
– Nie, nie pojmuję. Po prostu mnie okradłeś... I co tu jest do rozumienia? – warknęła Kitt.
– Dobra, następnym razem jak ci będę dupę ratował, to się dwa razy zastanowię – wypalił Bean, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku drzwi.
– Co takiego?! – wrzasnęła Kitt, na chwilę ogłuszając męża.
Bean skrzywił się lekko, może żałując tego, co właśnie powiedział, ale co się stało, to się stało, toteż postanowił się skupić na wycofaniu się w bezpieczne miejsce w jednym kawałku.
– Nieważne – machnął ręką. – Pomyśleć, że mało mnie Pinkertoni nie odstrzelili za to, że zdjąłem jej Agencję z ogona... Niewdzięcznica – dodał pod nosem, po czym ujął klamkę od drzwi z zamiarem opuszczenia lokalu.
– Bean! Wracaj tu i gadaj!! – Kitt ruszyła z rozmachem w jego kierunku.
Stojący za nią Callahan wykonał ruch, jakby chciał ją zatrzymać, jednak równie szybko zrezygnował. Raz, że Beanowi przydałaby się lekcja pokory, a dwa, że była to doskonała okazja, by podnieść nieco zasłonę tajemnicy otaczającą okoliczności w jakich Kitty Cutsson i John Bean nawiązali nić znajomości
– Po co? Żebyś mnie zastrzeliła za to, że byłem przekonujący? – Bean odwrócił się w drzwiach, by rzucić jeszcze ostatni docinek – Nie, dziękuję...
Owa przerwa, acz drobna, okazała się decydująca, ponieważ pozwoliła dziewczynie dotrzeć do drzwi, wydrzeć klamkę z rąk Beana, zatrzasnąć mu drzwi przed nosem i zastawić je swoją osobą. Chociaż prawdę mówiąc gdyby nawet wyszedł, to nie zawahałaby się pewnie przed przywleczeniem go przemocą do środka.
– Gadaj! – warknęła.
– Bean wyglądał jakby przez chwilę rozważał usunięcie nieoczekiwanej przeszkody siłą. Szybko jednak uświadomił sobie, że w pokoju jest także Callahan, a znając go raczej nie stałby biernie i przyglądał się, gdy ktoś tłamsi jego żonę. Zwłaszcza wbrew jej woli. Cofnął się więc od drzwi, by nabrać nieco dystansu od Kitty
– To odłóż broń... – wycedził.
Kitty zgrzytnęła zębami, jednak po chwili wahania odpięła pas z bronią i wyciągnęła rękę w stronę męża, który podszedł i wziął go od niej.
– Derringera też – powiedział sucho Bean.
– Czy ty, do cholery, oszalałeś? – wybuchnęła Kitt.
– Nie, po prostu własną dupę cenię wyżej niż twoją – wyjaśnił, siląc się na spokój.
– Oddaj mu swoją – powiedziała spokojnie.
– Proszę bardzo – Bean szybkim ruchem wyciągnął frontiera z kabury i podał go Callahanowi, nie zrywając kontaktu wzrokowego z dziewczyną.
– Czy to będzie kolejna z tych rozmów, które kończą się tym, że muszę was siłą rozdzielać? – zapytał poirytowany Strażnik, odkładając bronie na stół.
– Z mojej strony na pewno nie. Zapytaj swojej żony – wycedził kanciarz.
– Jeśli nie powie, co bredzi – odpowiedziała niechętnie Kitt, wyłuskując derringera z rękawa i oddając go mężowi.
Kanciarz obrzucił ją taksującym spojrzeniem, jakby pragnął się upewnić, że dziewczyna nie chowa w zanadrzu już żadnej broni. Znał nieźle stan uzbrojenia Katherine, ale nadal nie był pewien, czy jest do końca bezpieczny stając z nią twarzą w twarz. Wreszcie zdecydował się mówić.
– Pana Wayne’a znasz? Podobno jakaś szycha w Agencji – rzucił badawczo.
Kitt odruchowo sięgnęła po rewolwer, poniewczasie zorientowawszy się, że właśnie oddała broń Johnowi.
– Wiesz, niejednego Wayne’a znam – odparła, siląc się na spokój.
– A jednak... W każdym razie on ciebie też zna... I pewnie opłakuje – powiedział nonszalancko kanciarz.
– Jakie opłakuje, baranie? – wycedziła Kitt.
– Czy szczerze uważasz, że Pinkertoni nie namierzyliby Agentki Pryde, która zerwała się z pracy w tej organizacji, a potem postanowiła osiąść sobie na stałe w jednym miasteczku, zmieniając sobie tylko nazwisko? – rzucił w końcu bombę Bean.
– Potem, to znaczy kiedy? – zmrużyła oczy.
– Już nie pamiętasz St Luke’s? – podsunął jej Bean.
– A niby kto, oprócz ciebie, wiedział, że tam byłam? – zapytała uprzejmie.
– No to wiedz, że wiedzieli – odpalił w odpowiedzi Bean – Kilka miasteczek dalej spotkałem Agentów, którzy mieli posiłkować tamtych i oni doskonale wiedzieli, że jesteś uroczym dodatkiem do ich głównej nagrody...
– I mnie sprzedałeś? – warknęła.
– Dasz mi skończyć? Czy będziesz się co zdanie wcinała? – zirytował się kanciarz. – Boże, Callahan, jak ty z tą... – zawahał się na chwilę – kobietą wytrzymujesz?
Kitt nie zdołała się powstrzymać. Bean dostał od niej taki cios, że aż się cofnął o krok.
– Nie daję jej powodów do złoszczenia się – wyjaśnił uprzejmie John, zastanawiając się, kiedy będzie zmuszony wkroczyć bardziej stanowczo do rozmowy.
Kanciarz poczekał kilka chwil, wpatrując się intensywnie w rozzłoszczoną dziewczynę.
– Gdyby nie to, że jakiś Wayne cię znał i łyknął kit, że nie żyjesz – odezwał się w końcu – to teraz gniłabyś pewnie gdzieś w jednym ze służbowych więzień Agencji w oczekiwaniu na proces, którego i tak nie będzie...
– Zmieniasz temat – powiedziała, siląc się na spokój. – To po pierwsze, a po drugie... Jaki kit, że nie żyję, co?
– Normalnie! – syknął Bean. – Cała Agencja myśli, że nie żyjesz, że poległaś, broniąc Ojczyzny w St Luke’s, a na dowód pokazałem im twoją obrączkę! Proste!
– Ta, pewnie, a ja mam w to uwierzyć, tak? – warknęła Kitty.
– Możesz zatelegrafować do Wayne’a, pewnie się ucieszy – zaproponował Bean.
– Bean, i ja mam uwierzyć, że konfederacki kanciarz dostał się bez problemu do Cincinnati, żeby sobie pogadać z Wayne’em – Kitt urwała, świadoma, że właśnie powiedziała nieco za dużo. – A tak w ogóle to skąd wytrzasnąłeś to nazwisko? – usiłowała zmienić temat.
– A tak w ogóle to skąd wiedziałaś, że w Cincinnati? – uśmiechnął się kanciarz.
Kitt zaklęła paskudnie.
– Chwileczkę, co ty właściwie usiłujesz mi wmówić? – jak zwykle, kiedy stała na niepewnym gruncie, podniosła głos.
– To, że człowiek, który przedstawił się jako Wayne, myśli, że nie żyjesz, a po jego reakcji wnioskuję, że cię znał. I to całkiem nieźle. Ma prawdopodobnie niezłe wpływy, bo spokojnie zbierałaś sobie kwiatki na łąkach koło Prosperity przez tyle czasu! – Bean dostosował się do Kitt jeśli chodzi o ton i wysokość głosu.
– Czy możesz mi wyjaśnić, jakim cudem poznałeś człowieka nazwiskiem Wayne i jeszcze żyjesz? Bo zaczynam mieć wrażenie, że ci się to przyśniło – prychnęła Kitt.
– Że jeszcze żyję, to sam się dziwię – mruknął kanciarz. – Co prawda chciałem się spotkać z Pinkertonem, ale na spotkaniu pojawił się Wayne.
Kitty zbladła.
– Czy ty chcesz mi wmówić, że zabrałeś mi tę obrączkę, bo wpadłeś na genialny pomysł wycieczki na tereny Unii, żeby pochwalić się tą znajomością i jeszcze próbować wmówić te bzdury Pinkertonom?! – każde kolejne zdanie wypowiadała głośniej.
– Czy Wayne wiedział, że wewnątrz obrączki jest wygrawerowana data...i inicjały? – zapytał wolno Bean.
– Wiedział – odpowiedziała równie wolno Kitty.
– To była pierwsza rzecz, którą sprawdził. Potem rozmowa średnio się kleiła, może dlatego jeszcze żyję – skwitował Bean.
– I przepraszam, co ty mu powiedziałeś? – Kitt mówiła coraz wolniej, z nadzieją, że w końcu Bean powie jej, że to tylko żart i wcale nie był w Ohio.
– Skup się, bo nie będę powtarzał po raz kolejny – Bean robił się coraz bardziej poirytowany. – Powiedziałem mu, że agentka Pryde zginęła od obrażeń po akcji w St Luke’s, ale zdążyła dać mi obrączkę i list, żebym oczyścił jej imię. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe drobnej improwizacji...
– Kto ci, do cholery, dał prawo wtrącać się w moje życie? – próbowała się dowiedzieć Kitty.
Bean nie odpowiedział. Przez cały raz patrzył w rozjaśniane furią niebieskie oczy dziewczyny, do której wspomnienia wzdychał przez ostatnie kilka lat. Boże, mimo jej niewątpliwych wad, nadal pragnął jej jak żadnej innej. A teraz ona ewidentnie pragnęła jego głowy.
– Pytałam cię o coś – syknęła dziewczyna, nieświadoma jego wewnętrznych rozterek.
– Pewnie wolałabyś zostać zawleczona przez pierwszy lepszy patrol Pinków do Waszyngtonu i jeszcze im się pochwalić rzeczami, których cię nauczyłem? – odezwał się w końcu.
– Czyli... usiłowałeś po prostu ratować własną skórę po tym, jak spieprzyłeś sprawę? – zainteresował się Callahan.
Bean spojrzał na niego, usiłując wykrzesać ze spojrzenia maksimum politowania.
– Skoro tak nisko mnie cenisz, to tak, myślałem tylko o sobie – stwierdził sarkastycznie.
– Co cię to obchodziło, Bean? – wrzasnęła Kitt.
– Za ładna jesteś, żeby tak zginąć – Bean postanowił powiedzieć coś na kształt prawdy.
Nie było to jednak w stanie usatysfakcjonować Kitt.
– Nie chrzań! – warknęła.
– Jeśli pozwolisz – wtrącił się Callahan. – To nie tak, że nisko ciebie cenię, ale po prostu... Od kiedy ciebie znam, tylko raz... Pardon, dwa razy, twoje akcje nie wynikały z chęci ratowania własnej skóry – wyjaśnił.
– No to policz to jako trzeci. Jeśli mnie będziecie potrzebować, jestem w saloonie – postąpił krok naprzód, niemal dotykając Kitty. – Czy taka odpowiedź cię satysfakcjonuje? Czy nadal będziesz mi przejście blokować?
– Tak się zastanawiam – Kitt pozostawała niewzruszona, acz starała się prawie nie oddychać, żeby nie dotknąć Beana nawet calem skóry. – Skoro wpadłeś na ten genialny pomysł, to dlaczego nie poczekałeś aż się ocknę i nie wyłożyłeś mi go?
– A pozwoliłabyś mi to zrobić? – zapytał kanciarz.
– Nie, nie pozwoliłabym ci – warknęła.
– No właśnie... A teraz przepraszam, muszę się napić – złapał ją za ramię, próbując przesunąć delikatnie spod drzwi.
– Jeszcze raz się pytam, dlaczego to zrobiłeś? – Kitty zrzuciła jego rękę.
– Bo mi się podobasz i tyle! – zdenerwował się Bean.
Drugi cios, jaki otrzymał tego dnia od Kitt, był znacznie mocniejszy. Odruchowo uniósł rękę do rozbitej przez nią po raz kolejny wargi, gdy odepchnęła go od siebie, otworzyła drzwi i wybiegła na zewnątrz, zatrzaskując je za sobą tak, że budynek zachwiał się w posadach.
Obaj panowie popatrzyli na sobie znacząco.
– No cóż, miałeś swoją szansę – skwitował Callahan, rzucając Beanowi jego rewolwer.
Kanciarz złapał swoją broń, nie rozumiejąc, jak właściwie ma rozumieć wypowiedź przyjaciela.
– A teraz wybacz mi, ale muszę dogonić moją żonę, zanim zrobi komuś krzywdę – dodał Callahan, po czym wyszedł szybkim krokiem z pokoju, wyglądając na poważnie zaniepokojonego.
Bean spojrzał za nim i postanowił zostać na miejscu. Wchodzenie pod rękę wściekłej Kitty było szybkim sposobem na samobójstwo. Wymknie się stąd przy okazji. Usiadł ciężko na łóżku, zastanawiając się właściwie, co on najlepszego zrobił. Oparł się o ścianę i przymknął oczy.
Tymczasem Callahan zbiegł szybko po schodach, jeszcze na półpiętrze słysząc mocne zamknięcie drzwi wejściowych. Jeśli małżonka walnęła drzwiami wystarczająco mocno, to ten budynek się rozpadnie. Bean w tym akurat miał rację, hotel ledwo trzymał się kupy, a furia Katherine Callahan mogła mu w tym tylko pomóc.
Gdy wypadł już na zewnątrz, wyłowienie sylwetki jego żony zajęło mu jedynie ułamek sekundy. Kitt ruszyła przed siebie z kopyta, ewidentnie nie zwracając uwagi na nic i nikogo. John rzucił się w jej kierunku, łapiąc ją za rękę i odwracając twarzą do siebie. Dziewczyna co prawda usiłowała się wyrwać z uścisku męża, ale Strażnik trzymał ją zbyt mocno, by jej się to udało.
– Kitty... Kitt! Proszę... – powiedział niemalże błagalnie.
– Zostaw mnie! – wycedziła.
– Żebyś mi pod powóz wpadła? Albo zrobiła komuś krzywdę? – Callahan przyciągnął żonę mocniej do siebie, świadom, że lada chwila wzbudzą sobą zainteresowanie.
– Tylko Beanowi – warknęła, przestając się wyrywać.
– Co, zrobisz mu krzywdę, bo dobrze chciał? I... ośmielę się dodać... być może rzeczywiście uratował ci życie? – zaryzykował John.
– Taaaa? – prychnęła Kitt niczym rozzłoszczona kotka. – To dlaczego sukinsyn mnie o tym swoim planie nie raczył poinformować, co? Myślisz, że tak miło się dowiedzieć, że być może bez powodu człowiek zaszył się na jakimś cholernym zadupiu i bał się każdego nowego przybysza? – miała jednak na tyle rozsądku, żeby nie krzyczeć.
– Bo to Bean – odpowiedział zwięźle jej mąż. – I nie... Nie wiem, jak to jest się o czymś takim dowiedzieć...
– I co? Może mam gnojkowi jeszcze podziękować, co? – wycedziła – Myślisz, że tak fajnie było się ocknąć bez niczego na środku... niczego i teraz jeszcze słuchać, że to było dla twojego dobra? – skończyła, z każdym słowem robiąc się coraz bardziej poirytowana.
– Podziękować? – zaśmiał się niewesoło Callahan. – Nie. Ale co w takim razie chcesz zrobić?
– Udusić gnidę! – Kitt prawie udało się wyrwać z objęć męża.
– I co to da? Oprócz satysfakcji? – John zacieśnił uchwyt, po czym postąpił krok do tyłu, schodząc z drogi przejeżdżającemu dyliżansowi.
– Satys... – Kitt urwała. – W sumie nic – przyznała. – Ale ja się lepiej poczuję.
– No wiesz – Johnowi jakby zabrakło koncepcji. – Ja nie chciałbym... Żebyś sobie coś zrobiła! – wypalił. – A Bean... No cóż... Bean za swoje już dostał, śmiem twierdzić. Ha! – dodał nagle. – Zauważ, że to teraz jego mają w archiwach, a nie ciebie!
– Jeśli go nie odstrzelili od razu, to prędko nie odstrzelą – powiedziała ponuro jego żona.
– To jak? Wiążemy go w baleron i podrzucamy pocztą do najbliższego posterunku Agencji? – zaproponował nagle Callahan, powodowany nagłym impulsem.
Szeroki, ale mimo wszystko paskudny uśmiech rozjaśnił jej twarz.
– To jest pomysł! – zgodziła się entuzjastycznie.
Callahan przez moment wyglądał, jakby chciał zaoponować, ale po chwili nieznacznie się uśmiechnął.
– Dobra, to ja idę po linę, a ty idź, zajmij go rozmową – powiedział niemalże wesołym tonem głosu – Zaraz wracam – pocałował ją w czoło, puścił i ruszył szybkim krokiem w kierunku stajni.
Kitt stała jeszcze przez chwilę, niezdolna się poruszyć. Jeszcze raz... Strażnik Teksasu proponujący wydanie innego Strażnika Teksasu Pinkertonom? John Callahan? Na litość boską! Ale jeśli proponuje takie rozwiązanie... W sumie, czemu nie? Katherine szybkim krokiem wróciła do zajazdu, nie zauważając nawet właściciela, który widząc jej wyraz twarzy, trenowanym przez lata manewrem uchylił się jej z drogi. Z rozmachem otworzyła drzwi do ich pokoju, w progu zderzając się z Beanem, który ten właśnie moment wybrał sobie na opuszczenie apartamentu Callahanów i nie tracąc rozpędu wepchnęła go do środka, usiłując jednocześnie przybrać najbardziej uroczy wyraz twarzy, na jaki ją było w tej chwili stać.
– Siadaj, Bean! Musimy pogadać! – rzuciła tonem, który sprawił, że kanciarzowi podniosły się włoski na karku.
John przełknął ślinę i usiadł. Uprzejma Kitt? Postanowił zaryzykować. Broń Kitty leżała nadal na tyle daleko, że miał jakieś szanse w starciu z rozszalałą dziewczyną. Zwłaszcza że Callahan był gdzieś daleko.
Katherine usadowiła się wygodnie po drugiej strony łóżka, nie spuszczając hipnotyzującego wzroku ze swojej ofiary.
– Dobra, co ci konkretnie powiedział William? – zapytała tonem głosu którym zazwyczaj zadaje się pytania typu „Czy dolać ci herbaty?” lub „Jaka dzisiaj była pogoda w mieście?”
– Niewiele... – wzruszył ramionami kanciarz.
– No więc? – nacisnęła mocniej.
– Głównie to ja mówiłem. Wierz mi, starałem się być bardzo przekonujący – Beanowi pytanie niezbyt przypadło do gustu, toteż robił co mógł, by nie odpowiadać na nie zbyt bezpośrednio.
– No więc dobrze... Co ty mu powiedziałeś? – zmieniła pytanie Kitt.
Bean westchnął i przewrócił oczami.
– Powiedziałem mu, że zginęłaś podczas tej akcji w St Luke’s – powtórzył po raz kolejny – A swoją drogą, on miał na imię William?
– Jak to w ogóle zrobiłeś? – rzuciła, lekceważąc jego pytanie.
– Tajemnica zawodowa – John błysnął zębami w nieszczerym uśmiechu.
– Skąd się tam wziąłeś i jak William ci uwierzył?
– Wysłałem twój list gończy na adres siedziby Pinków z notatką, że oczekuje spotkania z Pinkertonem i że wiem, gdzie się znajdujesz... – zaczął Bean.
– O Jezu, Bean... Jesteś idiotą – przerwała mu wolno Kitty. – I co dalej?
– Niestety, ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu Pinkerton się nie pojawił, co już doskonale wiesz – ciągnął kanciarz, nie zważając uwagi na dziwny śmiech Katherine.
– Baranie, Allan Pinkerton po wylewie jest na emeryturze – skomentowała dziewczyna, odzyskując oddech po wybuchu niezrozumiałego dla Beana ataku radości. – A nawet jakby nie był, to by się na pewno na czymś takim nie zjawił... Pułapką jedzie na milę...
– Kochanie, a skąd ja miałem wiedzieć, że Pinkerton miał wylew? Wtedy to ja jeszcze nie miałem określonych... wpływów. A pułapki to obawiałam się ja, bo to oni zaproponowali mi miejsce i czas – zirytował się Bean.
– Cincinnati – stwierdziła Kitt.
– Skoro taka obeznana jesteś, to powiedz mi, gdzie dokładnie? – rzucił sarkastycznie.
– Kryształowa kula mi się rozbiła – stwierdziła sarkastycznie Kitt.
Drzwi do pokoju otworzyły się i do środka wszedł spokojnie John Callahan, mając przewieszone przez ramię lasso. Obrzucił ich badającym spojrzeniem, zatrzymując się na chwilę na żonie.
– To jak, rozmawiacie sobie? – zagaił.
– Tak, kochanie – uśmiechnęła się Kitty.
– No jeszcze się nie zabijamy, jeśli o to ci chodzi – burknął Bean.
– To jak, dalej chcesz to zrobić? – kolejne pytanie było skierowane dokładnie do Kitty.
– Tak, kochanie – odparła grzecznie zapytana.
– Dlaczego mam głupie wrażenie, że będę tego żało... – zdążył powiedzieć Bean, zanim Callahan obalił go na ziemię.
Katherine złapała błyskawicznie za lasso i pomogła mężowi skrępować kanciarza. Bean, zaskoczony, w pierwszej chwili nie stawiał specjalnego oporu, jednak po chwili doszedł do siebie i postanowił mimo wszystko rzeczonego oporu nie stawiać, chociażby z tej przyczyny, że nie na wiele by mu to się zdało. Wolał zachować wszystkie kończyny... i nie tylko.
– Czy ktoś mi wytłumaczy, co właściwie zaszło? Bo ze dwa węzły temu straciłem wątek – rzucił, nadludzkim wysiłkiem zachowując spokój.
– No, to Agenci powinni przyjechać tutaj w przeciągu tygodnia lub dwóch – zlekceważył go Callahan, zwracając się do żony.
– No bardzo śmieszne! A ja ci ufałem! – wrzasnął kanciarz, czując, jak z wolna opanowuje go panika.
– Ja tobie też... Kiedyś – wyjaśniła spokojnie Kitty.
– Nie do ciebie mówiłem! – syknął Bean.
– Może go zakneblować? – zaproponował Callahan.
– Callahan! Niewdzięczniku! – gdyby Bean miał wolne ręce, z pewnością by je załamał.
– Jak wolisz, kochanie – powiedziała dziewczyna, patrząc dziwnie radośnie na Beana.
– Może wiesz, usiądź sobie na nim – zaproponował żonie John.
– Nie, jeszcze mnie ugryzie – pokręciła głową Kitty, ku widocznej uldze Beana i równie zauważalnemu rozczarowaniu Callahana.
– Oj, to nie jest problem, którego nie rozwiąże mały knebelek – zauważył ten ostatni, starając się nie okazywać rozczarowania w głosie.
– Mam nadzieję, że to jakiś chory dowcip... Nie będę miał wam tego za złe... W końcu może na to zasłużyłem, ale ROZWIĄŻCIE MNIE! – ryknął Bean.
Tyle tylko zdążył krzyknąć, zanim Callahan spełnił swoją groźbę i włożył mu do ust knebel. Bean nie miał wprawdzie tak donośnego głosu jak Kitt, ale również był denerwujący, gdy wydawał z siebie nadmiar decybeli.
– A teraz, kochanie, nalegam, usiądź sobie na nim – zwrócił się do żony.
Kitt pokręciła głową przecząco.
– Nie będę spełniać jego fantazji! – powiedziała zdecydowanie.
– Hnnnnnnff fffmnn nnnmnn fffmmh! – parsknął Bean spod knebla.
Callahan westchnął, jakby zawiedziony faktem, że nie będzie mu dane obejrzeć swojej żony używającej Beana w charakterze siedziska, po chwili jednak uśmiechnął się ponownie.
– Jakoś nie wydaje mi się, żeby zaliczało się to do jego fantazji... ale jak chcesz. Może pójdziemy na kawę? – zaproponował żonie.
– Chętnie – odpowiedziała.
Callahan podał jej ramię i wyszli, nie zaszczycając leżącego na podłodze kanciarza ani jednym spojrzeniem. Callahan zaprowadził żonę do zauważonej uprzednio małej kawiarenki i obserwował jej zaciętą twarz. Cóż, może propozycja związania Beana nie była najrozsądniejszą rzeczą, którą zrobił w swojej życiu, jednak szczerze mówiąc miał już dość ich ciągłego przekomarzania się, w efekcie czego postanowił Beana po prostu związać, a następnie dać Kitty się nad nim popastwić. Co prawda wobec jej odmowy został zmuszony do szybkiego zaimprowizowania planu awaryjnego, ale, sądząc po grymasie złości powoli znikającym z jej twarzy, ów plan zdawał się działać równie dobrze.
– Więc jak się teraz czujesz? – zapytał, gdy przed Katherine stała jedynie pusta filiżanka i talerzyk.
– Jakby mi ulżyło – wyznała Kitty.
Callahan niemal odetchnął z ulgą. Poczuł się niesłychanie dumny ze swojego skomplikowanego planu.
– A jego mina... – kontynuowała z zachwytem dziewczyna.
John rozluźnił się nieco, widząc, że jego żona wyszła ze stanu zimnej, bezlitosnej, ślepej furii.
– W końcu, przecież znasz go lepiej niż ja – stwierdził. – On pewnie chciał dobrze, tylko po prostu... Po prostu zabrał się do tego w typowy dla siebie sposób.
– Ja nie wiem, czy on chciał dobrze – mruknęła Kitt. – Ale faktycznie, tylko on mógł na to wpaść... Dziękuję za pomoc, kochanie...
Położyła głowę na ramieniu Callahana, który właściwie miał zamiar zaproponować, żeby pójść i rozwiązać Beana, ale postanowił się z tym wstrzymać.
– Może pójdziemy... wziąć... kąpiel w łaźni? – zaproponował, z trudem wybywając słowa przez ściśnięte gardło.
– Chętnie – skinęła głową.
***
Kitty z zaniepokojeniem zauważyła otwarte drzwi do ich pokoju. Pociągnęła nosem i wyczuła znajomy, delikatny zapach spalenizny. Krok dalej sprawił, że doszły do niej głosy dwóch ludzi, z czego jednym był Bean. Drugim zaś właściciel zajazdu, o czym przekonała się, wchodząc do pomieszczenia.
Sam zaś pokój prezentował się dalece mniej elegencko niż gdy go opuszczali - wypalona dziura w dywanie znaczyła miejsce, w którym zostawili Beana, a on sam właśnie z niepewną miną odliczał monety na dłoń podenerwowanego hotelarza. Gdy zabrzęczała ostatnia moneta, mężczyzna podziękował skinieniem głowy i wyszedł, nie zaszczycając spojrzeniem ani Katherine, ani Johna, spoglądających na wszystko ze zdziwieniem.
Kanciarz miał lekko nadpalone ubranie i poparzoną rękę. Callahanowie popatrzyli na siebie znacząco. No tak, kanty i kanciarze... Kitty zaczęła się śmiać.
– Ech, nie mogłeś się powstrzymać? – Strażnik pokręcił głową. – Musiałeś się popisywać? Źle ci było na dywanie? I widzisz, jeszcze pięć minut i nie musiałbyś sobie kupować nowego ubrania...
– Jeszcze pięć minut i by mi nerwy wysiadły. Ciesz się, że się powstrzymywałem i nie spaliłem tej budy! Niewdzięcznik! – syknął Bean.
– Bean, ty naprawdę nie jesteś normalny! – zauważyła kpiąco dziewczyna.
– No co ty nie powiesz? – nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem.
– Na to wychodzi – uśmiechnął się Callahan.
– Jego po prostu trzeba dobić... – zasugerowała Kitty.
Bean już miał coś powiedzieć, ale żachnął się i ruszył w kierunku drzwi. Gdy już wyszedł na podest schodów, Kitt nabrała powietrza do płuc.
– Bean! – krzyknęła za nim.
– Słucham? – odwrócił się.
– Jesteś totalnie głupią fajtłapą... ale dziękuję – uśmiechnęła się.
Bean otworzył usta do ciętej riposty, jednak doszedł do niego fakt, że nie został tak właściwie obrażony, to znaczy zasadniczo został obrażony, ale jednocześnie mu podziękowano, co w stosunkach z Katherine Callahan stanowiło niemałe osiągnięcie i zdecydowany krok w przód.
– Jesteś nieznośna wiedźma... ale i tak cię lubię – rzucił w końcu przez ramię, po czym zaczął powoli schodzić na dół.
[/list]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Prosperity Wells Strona Główna -> Amarillo Mysteries Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

Skocz do:  

Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 phpBB Group

Chronicles phpBB2 theme by Jakob Persson (http://www.eddingschronicles.com). Stone textures by Patty Herford.
Regulamin