Forum Prosperity Wells Strona Główna Prosperity Wells
Forum dla mieszkańców małego miasteczka Prosperity Wells...
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Pierwsza sprawa Kitt

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Prosperity Wells Strona Główna -> Opowiadania bohaterów...
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Pon 22:23, 23 Kwi 2007    Temat postu: Pierwsza sprawa Kitt

Słońce powoli wschodziło nad Waszyngtonem, wyganiając cienie i mrok z zaułków oraz ulic. Zarabiający na życie nocnymi eskapadami z wolna wracali do swoich pokojów, mieszkań, nor i kanałów. Pracujący w dzień niespiesznie wychodzili z domów. Część wychodziła z cudzych, spiesząc do swoich własnych. Na ulicach zaczynał rozbrzmiewać codzienny zgiełk.
Głośne zgrzytnięcie klucza w zamku rozległo się echem po parku Lafayette. Młody zaaferowany ksiądz, świeżo przydzielony do nowej parafii położonej w tak prestiżowym miejscu, otwierał właśnie bladym świtem kościół. Mimo swoich przekonań, które głosiły, że ludzie powinni mieć wstęp do Domu Bożego zawsze, ten jednak zawsze zamykano. Zamykano, bo z racji na swe położenie był miejscem, które nie powinno być zawsze dostępne. Otworzył szeroko drzwi, wpuszczając do środka powietrze, a następnie obszedł kościół od zewnątrz, zdejmując okiennice.
Gdy wszedł do środka, zaklął cichutko pod nosem. Ewidentnie przed zamknięciem kościoła musiało do niego wejść i zdechnąć jakieś zwierzę. Smród był intensywny, paskudnie słodki. Z niesmakiem pociągnął nosem, lokalizując jego źródło, ukląkł na środku kościoła, a następnie przeszedł koło ławek w stronę wejścia na dzwonnicę i stanął jak wryty na widok ciała rozpostartego przed ołtarzem. Spojrzał jeszcze raz, zastanowił się w panice, czy zdąży wyjść z kościoła zanim jego żołądek odmówi posłuszeństwa. Nie zdążył.
***
– Naprawdę nie ma nikogo innego? – zirytował się James Pryde, patrząc w równie zirytowane oblicze syna swego pryncypała. – Ja mam kilka rzeczy rozgrzebanych... Naprawdę sam nie dam rady...
William Pinkerton spojrzał na niego z namysłem. James należał do nielicznych osób, którym ufał całkowicie. Współpracował z nim kiedyś zupełnie przez przypadek, ale musiał przyznać, że była to całkiem niezła współpraca. Facet był piekielnie inteligentny, nie łapał za broń od razu, ale w wypadku niebezpieczeństwa reagował błyskawicznie. Najchętniej zabrałby go ze sobą do Cincinatti, kiedy już przestanie kierować biurem w zastępstwie chwilowo niedysponowanego ojca.
– Przekaż komuś te najbardziej wlekące się – wzruszył ramionami po chwili. – Wiesz, że sprawa jest delikatna, a ja chcę mieć tam kogoś swojego...
– Weź kogoś z zaufanych twojego ojca – zasugerował James.
William skrzywił się. No właśnie. Nie, żeby poddawał w wątpliwość zdolności swojego ojca albo ludzi, których ten sobie dobierał. Nie, nie o to chodziło. Problem był w tym, że niezależnie jak bardzo Allan Pinkerton nie byłby dumny z syna, to jednak ich wzajemne stosunki bywały czasem napięte. Ostatnio poszło w sumie o drobiazg i zapewne ojciec wolałby, by jego miejsce chwilowo zajął starszy syn. Niestety, Robert przebywał właśnie na terenach spornych i nie mógł się stamtąd wyrwać, nie bez narażania na szwank swojej przykrywki, więc na gwałt zawezwany z Cincinatti został w jego zastępstwie William. Młodszy Pinkerton, niestety, najczęściej musiał działać w ukryciu, więc rzadko kiedy mógł osobiście zająć się daną sprawą. A lubił trzymać rękę bezpośrednio na pulsie. Najlepsi ludzie jego ojca byli jednak na to zbyt niezależni, zbyt przyzwyczajeni do działania bez przełożonego za plecami. Nie, żeby było w tym coś złego, bynajmniej, ale William nie lubił, jak pouczało się go czasem jak nieopierzonego szczeniaka. Wolał raczej działać z kimś w partnerskim układzie. Kimś, kto jeszcze nie miał wyrobionych pewnych nawyków i sposobów działania. Takim kimś był James Pryde, którego wziął sobie na partnera do sprawy Nawiedzonego Domu i okazało się, że jest partnerem ze wszech miar godnym zaufania.
– Nie chcę nikogo ze starej gwardii – powiedział spokojnie. – A ze wszystkich tutaj najlepiej znam ciebie. Przekaż komuś robotę papierkową albo później się za to zabierz, a na razie skocz tam. Weź kogoś ze sobą, jeśli chcesz... Choćby tę małą, tę eksdziennikarkę...
– Najpierw mówisz, że chcesz tam kogoś swojego, a potem radzisz mi tam zabrać McCormick? – roześmiał się James. – No dobra, rzeczywiście, przyda się jej chrzest bojowy... Tylko szkoda, że to ja się będę musiał męczyć...
– Nie marudź, może się okazać, że ona ma jakieś zalety – William puścił oko w stronę Pryde’a. – A raczej więcej zalet niż dwie...
Pryde roześmiał się, skinął głową i wyszedł z biura.
***
– Szukałeś mnie? – zapytał od strony drzwi uroczy aksamitny głosik. Niestety, cały czar wziął nagle w łeb, kiedy pod koniec zdania dziewczę ziewnęło rozpaczliwie. Ósma rano... Zdecydowanie za wcześnie na jakiekolwiek działanie.
James odwrócił się przodem w jej kierunku. Katherine McCormick stała swobodnie w wejściu, całą swoją sylwetką wyrażając absolutną dezaprobatę dla konieczności robienia czegokolwiek o tej porze. Pryde uśmiechnął się mimowolnie na jej widok, jakże kontrastujący z surowością wystroju pokoiku biurko, dwa stołki, kupa papierów i żelazny piecyk w kąciku. Dobrze chociaż, że była wczesna jesień, więc w pomieszczeniu nie czuć było jeszcze dymu. Niewątpliwie osoba tak dekoracyjna jak McCormick – szczupła, czarnowłosa, nieźle zbudowana, choć niewysoka – wpłynęłaby pozytywniej na jego morale, ale miał jakąś dziwną pewność, że mniej dobry wpływ miałaby na jego koncentrację. Stała tam sobie w ciemnej spódnicy i niebieskiej koszuli z założonymi rękoma i patrzyła wprost na niego. Wyglądała tak spokojnie i niewinnie, że Pryde zaczął się zastanawiać, czy nie przewidział się, widząc jak strzela w Nawiedzonym Domu.
Kitty z kolei widząc jak Pryde lustruje ją praktycznie bez zahamowań, odwdzięczyła mu się tym samym. Był naprawdę przystojnym mężczyzną, ponadto dziewczyna zawsze lubiła lekki zarost, a Pryde wyglądał jakby zawsze był lekko niedogolony. Miał przyjemny głos, sympatyczny styl bycia i jako jeden z nielicznych, których Katherine znała, nie koncentrował wzroku wyłącznie na jej klatce piersiowej. Obdarowała go za to swoim firmowym uśmiechem i zamknęła za sobą drzwi.
– Chciałeś się popatrzyć, czy masz jakąś sprawę? – zapytała.
Uśmiechnął się. No, to było dość zaskakujące... Rzadko kiedy spotykało się na tyle bezpośrednią osobę płci żeńskiej, która nie kultywowała podchodów i pytała o wszystko wprost... No cóż, w końcu dziewczyna była dziennikarką...
– Mam sprawę. Wychodzimy...
***
Pryde patrzył bez specjalnego zaskoczenia na dziewczynę, która zrobiła się zielona niczym rachityczna roślinka stojąca sobie przy ołtarzu. Jakimś cudem powstrzymywała się jeszcze od torsji, acz nie był pewien, jak długo wytrzyma. Ruchem głowy wskazał jej wyjście, ale niepewnie pokręciła przecząco głową. Nie zamierzała robić z siebie ofiary losu, acz widok rzeczywiście był... co najmniej nieapetyczny...
Kobieta leżała na podłodze tuż przy schodach prowadzących na dzwonnicę. Teraz spod rozpostartej nad nią płachty widoczna była tylko jej twarz, jednak kiedy oboje Pinkertoni przybyli na miejsce zbrodni, policjanci skwapliwie uchylili okrycie, dając obojgu szansę na dobre przyjrzenie się ciału. I rzeczywiście, można było powiedzieć, że było na co popatrzeć. Twarz dziewczyny była nietknięta, natomiast cała reszta...
Rozpłatano ją od gardła aż po brzuch, a wszystkie wnętrzności zostały starannie wyjęte. Nie znaleziono ich nigdzie w samym kościele, więc morderca zapewne zabrał je ze sobą. Po co to zrobił, należało się już tylko domyślać... James przykucnął i wpatrywał się w twarz leżącej przed nim dziewczyny, spokojnej, jakby nie wiedziała, co ją czekało... I to właśnie go zastanawiało. Oczywistym było, co spowodowało jej śmierć, bo poza tym cięciem, na jej ciele nie widać było żadnych oznak przemocy. A miał na nie znakomity widok, bo ponownie je odsłonił. A sprawca dziewczynę rozebrał...
Rozmyślania przerwał mu głośny odgłos biegu w stronę wyjścia. Nawet nie musiał odwracać głowy, by domyślić się, kto w tak nagły sposób postanowił opuścić święty, acz obecnie zbezczeszczony przybytek. McCormick nie wytrzymała. I tak żołądek miała bardziej wytrzymały niż młody ksiądz, który odkrył miejsce zbrodni, a potem w nim zwymiotował. Mimo że sprzątnął po sobie jeszcze zanim przybyła tu policja, ostry kwaśny zapach wymiocin świdrował jeszcze nozdrza Pryde’a. Tak samo jak inny słodkawy zapach ludzkich zwłok. I jeszcze inny, przywodzący na myśl rzeźnię miejską.
Skończył notować swoje spostrzeżenia i szkicować położenie zwłok. Polecił policjantom zabrać zwłoki, pewny, że od patrzenia się na nie w tym otoczeniu niewiele zdoła wywnioskować. Gdy jednak podchodził do ołtarza, spod unoszonego ciała wypadł mały, owalny przedmiot, odbijając się z metalicznym brzękiem od posadzki. James schylił się i podniósł zgubę, prawie odruchowo wycierając ja o płaszcz. Mała miedziana moneta z wyobrażonym... wielkim wężem? Zaklął pod nosem, nienawidził czegoś takiego. To mu niestety wyglądało na jakąś quasi rytualną zbrodnię. Tylko dlaczego w kościele? I gdzie podział się sprawca? No żesz, jasny gwint... A on ma do pomocy tylko...
Obiekt jego ostatniego przekleństwa wszedł właśnie do kościoła. Dziewczyna, mimo trupiej wręcz bladości na obliczu, miała minę kota, który opił się właśnie śmietanki. W dłoni trzymała jakiś gałganek.
– Ktoś mówił, że ci panowie przeszukali to miejsce? – zapytała drwiąco, jednak uprzednio sprawdziwszy, czy stróże prawa oddalili się poza zasięg jej głosu.
– Tak, też to słyszałem – mruknął pod nosem James, chowając monetę do kieszeni.
– Wiesz, bo tam w krzakach za kościołem... Cholera, swoją drogą ciekawie się rzyga z widokiem na Biały Dom... Bo tam w krzakach za kościołem leżało właśnie to... – dziewczyna dumnie zaprezentowała znalezisko, czyli białą chusteczkę, lekko ubrudzoną ziemią.
– A co to jest? I skąd założenie, że to ma coś wspólnego z tym? – Pryde wskazał mocno zakrwawione miejsce, z którego przed chwilą zabrano ciało.
– No przecież zapach jest dość charakterystyczny – powiedziała dziewczyna, odruchowo podnosząc szmatkę do nosa.
– Katherine, nie! – krzyknął ostrzegawczo Pryde, ale jedyne, co mógł zrobić, to złapać dziewczynę, zanim spotkała się z podłogą.
***
Pierwszym, co Kitty zobaczyła, było śliczne niebieskie niebo nad jej głową. Czuła się z lekka rozkojarzona i przez chwilę zastanawiała się, gdzie jest. Po kilkudziesięciu głębszych wdechach poczuła się jednak na siłach, by podnieść się do pozycji przynajmniej na poły pionowej.
Tuż obok z anielskim spokojem siedział James Pryde, wpatrzony w coś, co trzymał w dłoni. Rozejrzała się. Znajdowali się kawałek dalej od kościoła, na małej ławeczce z widokiem na Biały Dom, a dalej na końcu ulicy majaczyła kopuła Kapitolu i budowany właśnie budynek przyszłego muzeum, finansowany przez niejakiego Smithsona. Dalsze podziwianie widoków przerwał jej jednak Pryde, który wreszcie ocknął się z zamyślenia i spojrzał na dziewczynę karcąco.
– Mądre to nie było, Katherine... A gdyby to nie był eter...?
– No ale z zapachu wynikało, że był... – zaprotestowała niepewnie, doskonale wiedząc, że James ma rację.
– Dobrze się czujesz? – odgarnął jej włosy z czoła.
– Nienajgorzej – przyznała. – Słuchaj, co ty tam masz? – zmieniła temat, nie chcąc dyskutować już na temat swojej głupoty.
Usiadła już prosto, wyciągając rękę po to coś, co trzymał w dłoni Pryde. Ten popatrzył na nią z wahaniem, ale podał jej monetę znalezioną w pobliżu zwłok. Przyglądał się jej bacznie, kiedy studiowała monetę z zapałem, acz po jej minie widział, że niewiele jest w stanie o niej powiedzieć.
– Czy symbolem jakiegoś stanu jest wąż? – spytała cicho. – Choć nie, nie ma żadnego nominału... To jest takie bardziej jak... Medalion? Nie bardzo się na tym znam...
– No cóż, przynajmniej ja znam – uśmiechnął się James. – A ty zapewne kiedyś poznasz... A teraz... – wskazał ruchem głowy ogólny kierunek, w którym znajdowała się siedziba Pinkertonów – O ile oczywiście, czujesz się na siłach...
– Pewnie, że tak – Katherine żachnęła się i wstała z rozmachem. – Ale najpierw zajrzyjmy na jakiś okoliczny posterunek policji, dobrze?
– Po co? – spytał zaskoczony.
– A zobaczysz... uśmiechnęła się szeroko.
Popatrzył na nią z zamyśleniem i nadstawił jej ramię, po czym oboje ruszyli spokojnie w stronę Kapitolu.
***
W siedzibie Pinkertonów James zaprowadził ją prosto do swojego pokoju, po czym zostawił ją tam samą. I oto sobie siedziała, czekając na jego powrót, umilając sobie czas popijaniem kawy z kubka i przyglądając się wystrojowi wnętrza. To dosyć jednoznacznie sugerowało, że jego właściciel nie spędza w nim jedynie nocy, jak również, sądząc po ilości dokumentów zaścielających biurko, krzesła i podłogę, nie uznaje takich wynalazków jak regały czy też archiwa. Albo, sądząc po piecyku stojącym w kącie, Pryde po prostu gromadził zapasy opału na zimę. W tym tempie będzie miał czym palić jeszcze w maju. Gdzieś pod rozłożoną mapą Stanów Zjednoczonych znalazła lekko nieświeże resztki posiłku... z zeszłego tygodnia? Zaklęła pod nosem, wypominając męskie zamiłowanie do nieporządku i pofatygowała się z zapleśniałym posiłkiem, by go wyrzucić. Gdy wróciła, ponownie wzięła kubek do ręki i zaczęła się zastanawiać, w co ona się właściwie wpakowała. Czym właściwie zajmowała się Agencja Pinkertona?
Oczywiście, teorię znała. Organizacja detektywistyczna założona przez Szkota w 1850 roku, wspierająca policję w walce z przestępczością. Pinkertoni byli wynajmowani przez osoby i firmy prywatne dla ochrony, a tę funkcję pełnili zwłaszcza strzegąc kolejnych linii kolejowych na czele z Union Blue. Jednakowoż legendy miejskie, z którymi McCormick była bardzo dobrze zaznajomiona, głosiły, że Ludzie w Czerni zajmowali się również różnymi tajemniczymi sprawkami, w tym duchami, upiorami i innymi dziwnymi wynaturzonymi rzeczami. Jasne, na Leicester Avenue miała do czynienia z czymś... nietypowym, ale to coś padało po nafaszerowaniu ołowiem podobnie jak wszystko inne. Strzał w głowę raczej na wszystko działał śmiertelnie... Choć podobnie było ze strzałem w klatkę piersiową, a tego to... coś w Nawiedzonym Domu nawet nie poczuło. Hmmm, to dzisiejsze zabójstwo w kościele też nie należało do czegoś zwykłego. Oczywiście, każdego poranka znajdowano na ulicach Waszyngtonu kilkanaście trupów, ale one były po prostu... zwyczajnie... zamordowane? Wszystkie wnętrzności, jeśli nie zajęły się nimi uprzednio psy, znajdowały się na miejscu i nikt, u diabła, nie popełniał zbrodni w kościele... Kto mógłby mordować w kościele? Chyba tylko przedstawiciele jakiś pradawnych złowrogich kultów, a w to, mówiąc szczerze, Kitty nie wierzyła. To znaczy owszem, wielu świrów chodziło sobie po tej ziemi, ale...?
Rozmyślania przerwał jej zgrzyt otwieranych drzwi. Nie uniosła nawet głowy, oglądając sobie mimochodem specyficzny rysunek czegoś, co miało dwie głowy, trzy ręce i co najmniej tuzin nóg. W końcu jak ktoś tu wchodzi, to raczej ma prawo, prawda? I jest nim niemal na pewno..
– Wiesz co, James? Już chyba wiem, skąd znasz tego specjalist...
– Widzę, że dziennikarze nadal grzebią tam, gdzie nie trzeba? – przerwał jej zdecydowanie nieJamesowy głos.
Poderwała się z miejsca. No oczywiście, słuch jej nie mylił. Osobą, która zamykała drzwi, był nikt inny jak William Wayne. Znaczy się William Pinkerton. Teraz już starannie ogolony, niezmiennie jednak ubrany w elegancki i drogi garnitur, wpatrywał się z kpiącym uśmieszkiem w zaskoczoną dziewczynę.
– Oddaj to, maleństwo, zanim się dowiesz za dużo i będę musiał cię zastrzelić, co? – trzema wielkimi krokami dotarł do dziewczyny i wyjął jej z ręki rysunek. – Faktycznie zabawna rzecz, nie? – oglądał go sobie spokojnie. – Ludzie to mają wyobraźnię, czyż nie?
– Przestań robić ze mnie idiotkę, co? – zażądała gniewnie, usiłując zapomnieć, że facet jest synem szefa tego całego interesu. Nieważne, irytował ją jak mało kto. – A przepraszam, będziesz mi wmawiał, że to, co widziałam w tym starym rozsypującym się domu, to złudzenie było, co? – ciągnęła dalej, każde kolejne słowo wypowiadając coraz głośniej.
– Ucisz się, co? – zasugerował spokojnie. – I powiedz mi, gdzie jest James?
Kitt nabrała powietrza, gotowa już, by wygłosić jakiś dłuższy tekst o poszanowaniu kobiet i w ogóle, ale na szczęście do pokoju wszedł Pryde, uśmiechając się na ich widok. Rozejrzał się po pokoju, ewidentnie nie wyczuwając napięcia.
– Dobra, siadajcie – przysiadł na biurku, zwalając na ziemię stertę papierów. – William, Katherine ci już powiedziała, co ustaliliśmy?
Kitt usiadła wolno, cały czas nie spuszczając wzroku z Williama. Ten z kolei zanim usiadł, błyskawicznym ruchem rozwichrzył włosy dziewczyny, a zanim zdążyła zareagować już siedział w krześle, uśmiechając się pod nosem. Kitty już otwarła usta, ale uznała, że rozsądniej będzie jednak się nie odzywać. Założyła więc nogę na nogę i wyniośle zawiesiła spojrzenie na ścianie obok Pinkertona. James tymczasem odruchowo wziął do ręki jej kubek z kawą i upił łyk, po czym skrzywił się niemiłosiernie.
– Kobieto, to jest słodkie! – stwierdził z niesmakiem.
– A jakie ma być? – zainteresowała się uprzejmie Kitty.
James machnął ręką, oddał jej kawę i usadowił się wygodniej na blacie.
– Rozmawiałem ze Stadenem – zaczął w końcu. – Zgadza się z tym, że to było morderstwo rytualne, acz nie ma pojęcia, co może symbolizować taki wąż – przerwał, by podać medalion Williamowi. – Jak dla mnie, to zostawił to jej we włosach... Wypadło jak podnosili ciało...
Urwał na chwilę, kiedy syn pryncypała skoncentrował się na oglądaniu jamesowego trofeum. Zamyślił się na chwilę, po czym oddał zdobycz Pryde’owi i zachęcił go gestem do kontynuowania.
– Generalnie nie sądzę, żeby lokalizacja kościoła miała jakieś znaczenie – ciągnął dalej James. – Ponieważ jednak nie wiemy, co za kult za tym stoi, nie jesteśmy pewni, czy to się nie powtórzy. Choć nie sądzę, żeby w tym samym kościele. W okolicy są jeszcze trzy i myślę, że warto byłoby je obstawić.
William skinął głową.
– Co z dziewczyną? – zapytał.
– W ciągu ostatnich dwóch dni zgłoszono zaginięcie trzech dziewcząt z tak zwanych lepszych rodzin – tym razem głos zabrała Katherine. – Jednak nie wydaje mi się, żeby to była któraś z nich. Jak na mój gust, to była prostytutka. Weźcie pod uwagę to, że bez wahania poszła z obcym mężczyzną na przechadzkę.
– Nie jeśli to był członek jej rodziny – zaoponował spokojnie William. – Tego nie możesz wykluczyć.
– Ubranie – rzucił lakonicznie James.
– No właśnie, ubranie – przytaknęła dziewczyna. – Podczas gdy bawiłeś się w artystę, ja obejrzałam trochę kościoła zanim mnie... No, w każdym razie pod jedną z ławek leżała suknia. Powiedziałam tym idiotom, ale zanim ją zabrali, obejrzałam ją sobie...
– Twoja miłość do stróżów prawa jest wręcz olbrzymia... – skomentował z uśmieszkiem William.
– Odczep się – rzuciła mimowolnie. – Jak już mówiłam, ta suknia do wykwintnych nie należała, a dekolt miała... co najmniej porażający. Pokaż mi przyzwoitą panienkę, która chodzi po mieście w czymś takim o tej porze... Nawet z krewnym...
– Twoja znajomość pewnych kręgów, McCormick...
– Bierze się stąd, że raz czy dwa dali mi zredagować kronikę kryminalną – odcięła się.
– Więc wracając do rzeczy – James nie zwracał uwagi na takie drobiażdżki jak kłótnie w jego otoczeniu – dziewczyna była prostytutką, facet ją uśpił i zarżnął.
– Daj mi ten medalion, James – William wyciągnął rękę. – Postaram się czegoś dowiedzieć o tym maleństwie, no i oczywiście damy znać ochronie prezydenckiej. A na razie dziękuję... – William wstał i podszedł do drzwi. – Acha, McCormick, jeśli James chce, możesz mu pomóc... Zdaje się, że ma tam na głowie jakieś raporty... Akurat przyda się mu pismak.
Kitty już miała zaprotestować, ale uświadomiła sobie, że byłoby to zupełnie bezcelowe, ponieważ za rozmówcą już zamykały się drzwi. Westchnęła zrezygnowana.
– Oczywiście, jeśli chcesz – pospieszył z zapewnieniem Pryde. – Bo może sobie nie życzysz...
– Na pewno będzie to ciekawsze niż przekładanie teczek w archiwum, zwłaszcza jak ktoś patrzy człowiekowi na rękę, czy aby na pewno nie czyta. Wierz lub nie, z czystą przyjemnością... O ile, rzecz jasna, masz drugi stół... – uśmiechnęła się.
– Coś załatwię – James odwzajemnił uśmiech. – Na razie możesz sobie tu posiedzieć...
– Dobrze – dziewczyna wstała i zaczęła przekładać papiery, na co James wyksztusił z siebie jakiś niewerbalny protest.
– Weź tę teczkę, co? – zaproponował szybko. – Poczytaj sobie, a ja w tym czasie poszukam czegoś sensownego...
Kitt posłusznie usiadła, wzięła w dłoń kubek z przestygłą już kawą i zagłębiła się w lekturze.
***
Katherine owszem, dostała biurko i nawet przez całe pięć minut mogła się rozkoszować jego czystą, nieskalaną teczkami powierzchnią. Teraz jednak i to biurko było zawalone różnymi papierami opisującymi sprawy, które być może mogły mieć związek z ich problemem. W powietrzu unosił się intensywny zapach świeżo zaparzonej kawy oraz kurzu i starego papieru. Oboje obecni tutaj Agenci pochłonięci byli lekturą do tego stopnia, że na otwierane drzwi zwrócili uwagę dopiero, gdy te z hukiem uderzyły o ścianę. W wejściu stał zdyszany Bobby Roth, odpowiedzialny za dział archiwów.
Katherine ponownie schowała się za płachtą mapy obrazującej obszar działania Wampira z Piątej Alei. Nie, proszę, nie po mnie... Nie po mnie, ja nie chcę tam wracać!
– Pryde! – wypalił Roth. – Jesteście potrzebni w kościele Świętego Jana. I to natychmiast!
James wstał powoli i spojrzał na niego z zaskoczeniem.
– Jak to u Świętego Jana?
– Po prostu. Polecenie od góry. Ruszcież się wreszcie!
– Kitty? – rzucił James do podnoszącej się już Katherine.
Tej nie trzeba było powtarzać dwa razy. Oboje złapali za okrycia i wybiegli z pokoju.
***
– To zaczyna być mocno obrzydliwe! – jęknęła rozpaczliwie dziewczyna, ponownie usiłując zapanować nad swoim żołądkiem.
– To jeden trup nie był wystarczająco obrzydliwy? – zapytał retorycznie James.
Spoglądał z niesmakiem na kolejne nagie zwłoki, odpowiednio i znajomo oporządzone na podłodze tego samego kościoła. Ciekawe, czy znalazł je też ten sam ksiądz... Tym razem to James rozejrzał się za ubraniem ofiary i znalazł je – dokładnie tam, gdzie powiedziała Kitty. Przezwyciężając wstręt, zanurzył dłoń we włosach dziewczyny i wyciągnął z nich identyczną monetę jak poprzednio.
– No to mamy powtórkę z rozrywki – skrzywił się.
Rzucił okiem na towarzyszkę. Taaak, powtórka szykowała się w wielu dziedzinach, nie tylko w kwestii ofiary. Scenariusz powtarzał się, znowu kościół był zamknięty, znowu po otworzeniu w środku leżało zmasakrowane ciało młodej dziewczyny. Po tej jej profesję było widać na pierwszy rzut oka. Do uszu Jamesa doszły słuchy o rozpowszechnieniu się na mieście opowieści o mordercach prostytutek, ceny poszły więc w górę, a na nietypowe usługi godziły się już naprawdę nieliczne dziewczyny. Ta w przeciwieństwie do poprzedniej ofiary nie należała do tych najnowszych adeptek najstarszego zawodu świata, więc pozostawało pytanie, czy poszła z mordercą, bo oferował niezłą sumkę, czy też wydawał się na tyle niegroźny, by instynkt samozachowawczy jednej ze stworzeń waszyngtońskiego półświatka nie zdołał się nawet włączyć.
– Ten sam medalion? – głos, jaki dobiegł z tyłu kościoła, należał do Williama Pinkertona.
– Ten sam – James wstał i odwrócił się w stronę nowoprzybyłego.
Przy okazji rozejrzał się po przybytku, z ulgą odnotowując nieobecność lokalnych policjantów. Nie, żeby miał coś do chłopaków, ale sprawa zaczynała się robić coraz bardziej poważna i naprawdę nie potrzebowali kłopotów związanych ze zbyt długim jęzorem i żądzą upamiętnienia w legendach miejskich u policjantów. Sprzed budynku dobiegł go gniewny głos jego nowej partnerki, z niechęcią klarującej coś komuś o zawale u księdza i dostarczeniu materiałów do redakcji, jak tylko to będzie możliwe. Spojrzał z zaskoczeniem na Williama, ale, ku jego uldze, ten uśmiechał się.
– McCormick postanowiła porozmawiać z kolegą po fachu...
James również uśmiechnął się przelotnie, ale natychmiast spoważniał, gdy tylko spojrzał na leżącą.
– Słuchaj, przecież teraz to już nie było miejsce tak łatwo dostępne jak poprzednio...
– Nigdy nie było – mruknął William, ruchem głowy wskazując miejsce, w którym kilkaset metrów dalej stał Biały Dom.
– No fakt – zgodził się Pryde. – Ale łatwiej było zabić tę dziewczynę po raz pierwszy, bo teraz mieliśmy przecież na ten kościół oko, prawda?
– Mieliśmy nie tylko my – zamyślił się Pinkerton. – Ochrona prezydencka przy każdym patrolu posiadłości również zwracała uwagę na ten kościółek. A jednak... Mimo to facet znowu zdołał sforsować drzwi bez ani jednego śladu, zamordować i wypatroszyć tę nieszczęsną, wyjść stąd wraz z jej wnętrznościami, a nikt nie zauważył choćby najmniejszego światełka. Wiesz, co to oznacza?
– Magik lub kanciarz – skinął głową Pryde i już chciał coś dodać, kiedy przeszkodziło mu przybycie Kitt.
I nie było to tyle jej przybycie, a znajome już zadowolenie, którym wręcz promieniowała, a jej kroki, nawet gdy zbliżyła się do zwłok, nadal były pewne i stanowcze.
– Ha, a wiecie, że ten kościół jest obłożony jakąś indiańską klątwą czy czymś takim? – rzuciła z triumfalną miną.
– O czym ty bredzisz, McCormick? A poza tym, pozbyłaś się tego dziennikarzyny? – zmienił temat William.
Nie do końca był pewien, czy chce tę dziewczynę wtajemniczać w więcej, niż to jest naprawdę niezbędne. Jasne, widziała wygrzebańca w nawiedzonym domu, ale na razie wolał utrzymywać ją w słodkiej nieświadomości co do istnienia innych wynaturzeń. Oczywiście, skoro zabrała się z Pryde’em za czytanie archiwów i w dodatku pomagała mu podsumowywać jego sprawy, wiedziała już co nieco. Ale nie za dużo i nie wszystko. Odchrząknął więc i gestem powstrzymał ją przed dalszymi sensacyjnymi doniesieniami.
– Zresztą, nieważne, McCormick, opowiesz nam to wszystko w biurze – powiedział protekcjonalnie, dobitniej jeszcze nie dopuszczając ją do głosu. – A teraz bądź łaskawa zniknąć i pozwól, proszę, ludziom popracować...
Katherine zrobiła ciężko urażoną minę i już zamierzała zaprotestować, kiedy została bezceremonialnie odsunięta przez jednego z ludzi Agencji, przebranego w strój policyjny. Panowie podnieśli zwłoki i przenosili je na płachtę materiału, a do Kitty doleciał charakterystyczny zapach śmierci i rozkładu. Korzystając z danego wprawdzie w nietypowy sposób, ale zawsze, zezwolenia, szybkich krokiem wymaszerowała z kościoła. W jej głowie zarysowywał się już pewien plan, szalony i niepewny, ale na pewno mający jakieś szanse na powodzenie.
***
Po powrocie do biura William postanowił zajrzeć do pokoju Pryde’a w celu odbycia tak zwanej poważnej rozmowy z tą dziennikarką. Nic nie mógł poradzić na to, że dziewczynie najzwyczajniej w świecie jeszcze nie ufał. Prasa i dziennikarze przyprawiali go niemal codziennie o porządny ból głowy i wprawdzie na wschodnim wybrzeżu nie musiał się przejmować tym wszystkim aż tak, to jednak kiedy już coś się zacznie... Dziewczyny jednak w pokoju nie było, tak samo zresztą jak Pryde’a i teraz musiał poświęcać swój cenny czas na wyczekiwanie na jej powrót. Chociaż, może nie był to czas całkowicie stracony – z nudów zainteresował się zawartością teczek zaścielających jej biurko, i dzięki Bogu, bo wyglądało na to, że dziewczę łapczywie grzebało we wszystkim, co się tylko dało, nie pomijając tych najbardziej sensacyjnych wiadomości. Jasne, było w tym trochę jego winy, pomyślał z rosnącą irytacją, sam zaproponował Jamesowi pomoc w jej osobie, zapominając dodać o potrzebie zachowania dyskrecji, niemniej jednak, to była już lekka przesada.
Skrzywił się nieznacznie i postanowił porozmawiać poważnie z Pryde’em. Jeśli wziął ją sobie za partnerkę, teraz powinien ją przypilnować, żeby nie narobiła żadnych głupstw. Owszem, dziewczyna była sympatycznym i wdzięcznym obiektem żartów i złośliwości, ale była jeszcze na tyle smarkata, żeby nie wyczuć cieniutkiej granicy między odwagą a głupotą. Spojrzał w stronę drzwi i usiadł sobie wygodniej na krześle, ujrzawszy przez szybę nadchodzący obiekt swych rozmyślań, dźwigający w objęciach grubą teczkę.
Dziewczyna jego dojrzała zbyt późno, by mogła w sposób wiarygodny udać że szła gdzieś zupełnie indziej, toteż weszła do środka, spojrzała krzywo na zajmującego jej krzesło gościa i z westchnieniem rzuciła mu pod nos swoją zdobycz.
– Masz, obejrzyj sobie!
– A co to jest? – William rozparł się wygodniej na krześle, zastanawiając się, kto z archiwów pozwala jej grzebać bez żadnych uprawnień.
– To, drogi panie Wayne, są materiały „Washington Globe” sprzed czterech lat – stwierdziła Kitty podszytym satysfakcją tonem głosu. – A pośrodku znajduje się ciekawy artykuł dotyczący naszego uroczego kościółka. Ciekawe – usiadła z rozmachem na krześle Jamesa – że autor artykułu nie zamierzał ze mną w ogóle na ten temat rozmawiać... Czyżby ktoś twojego pokroju również złożył mu wizytę?
– Co jest w tym artykule, McCormick? – zapytał znudzonym tonem.
– Znajdź sobie i poczytaj – dziewczyna odchyliła się na krześle.
– McCormick... – zaczął ostrzegawczo.
Kitt skrzywiła się, doskonale wyczuwając rodzaj perswazji w pozornie spokojnym głosie siedzącego przed nią mężczyzny. Jak bardzo go nie znosiła, tak jednak nie dało się ukryć, że w pewnym sensie był jej przełożonym.
– Artykuł dotyczy archeologicznych badań Waszyngtonu – zaczęła wyjaśniać. – Oczywiście, większość wykopalisk nigdy nie doszło do skutku, bo miejsca warte zbadania znajdują się albo na ważnych strategicznie terytoriach, albo po prostu na terenach rządowych, a kto by pozwolił na wałęsanie się bandzie naukowców na przykład po Białym Domu? Poczekaj, nie przerywaj mi, co? – rzuciła szybko, widząc jak otwiera usta. – Watkins, znaczy się autor artykułu, wymienia w nim kilka miejsc, w których prawdopodobnie znajdują się pozostałości po dawnych mieszkańcach tych ziem.
– Mówimy oczywiście o Indianach? – upewnił się Pinkerton, przerywając jej, gdy musiała wreszcie nabrać oddechu.
– Oczywiście – przytaknęła. – Pomijając takie znakomite miejsca jak targ miejski w północnej dzielnicy czy teren pod siedzibą byłego senatora Danielsa, Watkins wymienił również park LaFayette. A konkretnie okolice kościoła Świętego Jana – Kitt popatrzyła na Williama znacząco. – I w życiu nie zgadniesz, co tam prawdopodobnie umiejscowiono...
– Zadziw mnie – mruknął William.
– Indiańskie miejsce kultu poświęcone jakiemuś demonowi – wypaliła Kitt, uważnie obserwując jego twarz.
– Wymieniono bóstwo? – wstał i ruszył do drzwi.
– Daambal? Damballa? Coś takiego… powiedziała zaskoczona jego zachowaniem Kitt. – I w związku z tym na kościółku miała spoczywać klątwa czy coś takiego...
Urwała. Mówiła już tylko do drzwi. William wyszedł w połowie jej zdania.
***
– Problem polega na tym, że z tego, co wiadomo naszym specjalistom od tej tematyki, Damballa to bóg wąż, ale w religii voodoo – niski, krępy mężczyzna referował sprawę zgromadzonym w gabinecie – Jedno z tych bóstw, które nie są ani dobre, ani złe, wszystko zależy od wyznawców...
Katherine siedziała cichutko jak myszka, żeby jej tylko nie wyrzucono. Kiedy posłaniec przyszedł po Jamesa, dodając że ma to związek ze Świętym Janem, dziewczyna bezczelnie poszła z nimi, ciekawa kiedy szacowny pan Pinkerton wywali ją na zbitą twarz. A ten wprawdzie spojrzał na nią wyjątkowo niechętnie, ale wskazał jej tylko miejsce pod ścianą i odczekawszy chwilę na resztę zawezwanych, zaczął mówić. Kitty nie bardzo wiedziała, co o tym sądzić, ale nie zamierzała o sobie zbyt intensywnie przypominać.
– Oczywiście – podjął temat mężczyzna – jak to zwykle bywa w przypadku wierzeń, jest to prawdopodobnie jakieś wcześniejsze bóstwo zaadaptowane do wierzeń voodoo, które łączy wiele elementów... Skoro nasze źródło twierdzi, że teren parku LaFayette związany jest w jakiś sposób z bóstwem indiańskim o zbliżonej nazwie, to wcale nie można tego wykluczyć. Pytanie brzmi tylko, w jakim celu składano te ofiary.
– Proste – powiedział ktoś siedzący koło Kitt. – O coś prosi.
– Takie marnotrawstwo – skrzywił się jego sąsiad. – Mało to psów?
– Im lepsza ofiara, tym łatwiej przebłagać bóstwo – dorzucił ktoś spod okna.
– No cóż, zużyte dziwki to średnia, jak dla mnie – skomentował pierwszy.
William przeczekał jeszcze kilka średnio cenzuralnych uwag i wreszcie odchrząknął.
– Nieważne, o co prosi, my mu to musimy uniemożliwić – powiedział z naciskiem. – Oczywiście, skoro wiemy, że wybór kościoła jest nieprzypadkowy, nie musimy już obstawiać innych. Po dwa zespoły na każdą noc, jeden na zewnątrz, drugi w środku. W miarę możliwości bierzemy go żywego. Jakieś pytania?
Przez krótką chwilę nikt się nie odzywał, ale zaraz powietrze przepełniły pytania, sugestie i zwykłe docinki. Katherine nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Spojrzała błagalnie na Jamesa. Chciała, cholernie chciała wziąć w tym udział. William jej nie pozwoli, nie ma szans... chyba że Pryde...
***
O dziwo, Pinkerton pozwolił. W pierwszej chwili miał co prawda zamiar kategorycznie odmówić, ale potem górę wziął zdrowy rozsądek – pewnie, mógł jej po prostu nie wziąć, ale diabli wiedzą, co by wtedy wymyśliła. A tak to była przynajmniej pod ręką i na oku.
Posadził więc dziewczynę za ławkami z drugiej strony wejścia na dzwonnicę – jeśli przeczucie go nie myliło, a ułożenie zwłok przy tych schodach nie było przypadkowe, tam powinna być w miarę bezpieczna.
– Siedzisz tutaj i pod żadnym pozorem się nie ruszasz. Zrozumiano? – nie zamierzał się bawić w uprzejmości.
Sam przeszedł na schody dzwonnicy. James był z przodu, przy ołtarzu. Cała trójka była uzbrojona, ale i dziwnie spokojna, dotychczas wszystkie warty przebiegały spokojnie i miał szczerą nadzieję, że ta będzie długa i nudna, ze specjalną dedykacją dla McCormick. Przymknął oczy i nastawił się na długie oczekiwanie.
Po kilku godzinach drgnął nerwowo. Czy coś usłyszał? Szmery od strony ławek i ołtarza upewniły go, że bynajmniej się nie przesłyszał. Po minucie usłyszeli szczęk otwieranych drzwi, szybki krok i charakterystyczny odgłos wleczonych po podłodze nóg bezwładnego ciała. William wstrzymał oddech, zastanawiając się jednocześnie gorączkowo, co stało się z ekipą pilnującą budynku na zewnątrz. Zanim zdołał dojść do jakichkolwiek konstruktywnych wniosków, obiekt jego rozważań wszedł w zasięg jego widzenia.
Mężczyzna był niewysoki i, o dziwo, dosyć starannie ubrany. Szykowny, szyty na miarę garnitur i, co jeszcze dziwniejsze, w jasnym kolorze. Bynajmniej nie odpowiadał wizerunkowi, jaki William zdążył sobie dopracować w wyobraźni. Do diabła, jak można było się tak ubrać, mając w zanadrzu robotę rzeźnika? Już prędzej spodziewałby się faceta odzianego w jakieś szamańskie ciuchy niż... No cóż...
Dalsze jego rozważania przerwał następny ruch przeciwnika, który przywlekł właśnie swoją ofiarę i starannie ułożył na tym samym miejscu co poprzednie. Dziewczyna zaczynała się powoli poruszać, więc mężczyzna spokojnie sięgnął do kieszeni, wyjął małą buteleczkę, skropił jej zawartością chusteczkę i przytknął ją do twarzy leżącej. Znowu znieruchomiała.
Upewniwszy się, że jego ofiara ponownie straciła przytomność mężczyzna zdjął kilka świec z lichtarzy i zapalił je niedbale ognikiem, który niewiadomo skąd pojawił w jego dłoni. No oczywiście, poprzednie podejrzenia Williama się sprawdzały. Kanciarz. Jasna cholera. Obiekt jego zainteresowania spokojnym ruchem zdjął marynarkę i położył ją na jednej z ławek, zakasał rękawy koszuli, po czym wyjął coś, w czymś wyraźnie odbijały się płomienie świec. No cóż, to zdecydowanie posunęło się za daleko. Czas było wkroczyć do akcji.
William zerwał się jednym błyskawicznym ruchem, jednocześnie odwodząc kurek rewolweru. Zeskoczył ze schodów w tej samej chwili, kiedy tamten wolnymi acz zdecydowanymi ruchami rozcinał gorset sukni kobiety. Słysząc hałas mężczyzna uniósł głowę ale, ku wielkiemu zdziwieniu Wayne’a, widząc go jedynie uśmiechnął się szeroko.
– No proszę. Policja czy Pinkertoni? – zapytał niskim, przyjaźnie brzmiącym głosem.
Williama na chwilę zamurowało. To mu się jeszcze nie zdarzyło: bandzior cieszący się na widok stróżów prawa? Po chwili jednak przypomniało mu się, że ten facet przemknął się pod nosem grupy agentów pilnujących wejścia. To nie był byle jaki kanciarz.
– Rzuć ten nóż i wstań powoli, tak, żebym miał cię na widoku – polecił, niemal dziwiąc się spokojowi brzmiącego w swoim głosie.
Mężczyzna z niegasnącym uśmiechem wstał, podniósł ręce... i nagle zaatakował – jego dłonie zabłysły na złoto i coś na kształt szybkiej paniki przemknęło przez głowę Williama. Nie zdążyła się jednak rozwinąć w pełni, kiedy zarówno zza ołtarza, jak i zza tylnich ławek wychynęli jego towarzysze i bez słowa ostrzeżenia wypalili w stronę kanciarza. Ten syknął, bardziej z zaskoczenia niż z bólu – kula Jamesa co prawda drasnęła go w ramię, tak jak celował, natomiast pocisk Kitty bzyknął tuż koło jego głowy. Rana nie zdołała wytrącić go z transu, dała jednak Williamowi chwilę zwłoki potrzebną na zrobienie uniku – skoncentrowany strumień złotej energii rozwalił ścianę dokładnie tam, gdzie stał przed chwilą. Lekko zamroczony, zdziwił się, że leży na czymś miękkim, po czym uświadomił sobie, że runął na niedoszłą ofiarę kanciarza. Niedoszłą, jak niedoszłą, jak tak dalej pójdzie, w pełni doszłą. Jak przez mgłę dobiegł go krzyk Kitt. Nieważne, tak szybko, na ile było go stać, sturlał się z dziewczyny, usiłując jednocześnie podnieść do pozycji pionowej. Prawie mu się udało... Prawie, bo zdołał jedynie klęknąć. Wyciągnął dłoń z rewolwerem, mając bolesną świadomość, że nie zdąży wystrzelić jeśli facet już ma go na muszce albo..
Szczęśliwie dla niego mężczyzna rzucał już kolejnego kanta w bardziej bezpośrednie zagrożenie, jakim był Pryde. McCormick rozdarła się już na dobre, choć jedyne, co tak naprawdę mogła tym osiągnąć, było wkurzenie napastnika. Szczęśliwie Jamesa od mężczyzny dzieliło kilka szeregów ławek i gdy kant w końcu do niego dotarł, był już na tyle słaby, że rzucił mężczyzną zaledwie kilka metrów dalej. Prosto o ołtarz. Uderzenie jednak musiało być dosyć silne, bo Pryde nie wstawał. Od strony Katherine dobiegła bardzo konkretna i wyrafinowana porcja przekleństw i wyzwisk, która chyba mogłaby służyć jako instruktażowa dla najbardziej sadystycznego sierżanta. Na tym jednak nie poprzestała, bo niemal równocześnie wystrzeliła dwukrotnie w stronę kanciarza.
Ku wielkiemu zaskoczeniu zarówno bezpośrednio zainteresowanego, jak i Williama, obie kule trafiły w klatkę piersiową. Mężczyzna odruchowo chciał krzyknąć, ale udało mu się dobyć z płuc jedynie bełkotliwy harkot. Zatoczył się lekko, jednak nie upadł, a William rzucił się w jego kierunku, wyrywając mu nóż, który mimo uciekającego z niego życia, próbował jeszcze wbić w bezwładne ciało dziewczyny. William był szybszy – wyrwał ostrze z słabnących palców i rzucił je daleko za siebie, ścinając jednocześnie mężczyznę z nóg. Ten upadł i już nie próbował wstać, jednak William nadal w niego celował, aż do momentu, gdy ciało ostatecznie znieruchomiało. Jedno mu się bardzo nie podobało. Paskudny szeroki uśmiech na twarzy kanciarza, który zastygł na jego ustach wraz z ostatnim oddechem... Coś było cholernie nie tak...
Zanim jednak doszedł do jakichkolwiek logicznych wniosków, usłyszał szybkie kroki McCormick zmierzające w stronę ołtarza, która dopadła Pryde’a i usiłowała go ocucić.
– Na litość boską, McCormick, nie trzęś im tak straszliwie – westchnął William. – Co z nim?
– Oddycha i ma puls – odpowiedziała Kitty, niezupełnie pewna, czy o to chodzi, ale próbujące pewnym głosem stworzyć sobie jakąś małą bezpieczną przystań.
– Dobrze, nie ruszaj go – polecił jej Pinkerton i poklepał po policzkach leżącą tuż koło niego dziewczynę.
Nie dawało to na razie żadnych rezultatów, ale bardzo wyraźnie widział, jak jej pierś poruszała się regularnie, więc był pewien, że poza pewnym urazem... psychicznym nic jej raczej nie będzie. Wstał więc i ruszył do wyjścia z kościoła. Pryde żył, chwilowo żadne z nich nie mogło dla niego więcej zrobić, należało zatem sprawdzić, co stało się z resztą wyznaczonych do tej sprawy ludzi. Nie zdążył jednak przejść nawet połowy drogi, kiedy dobiegł go dość niepewny głos Kitty.
– Eee... William...?
Odwrócił się i spojrzał na nią ze zniecierpliwieniem.
– Słucham? – zapytał z rosnącym rozdrażnieniem.
– Coś jest nie tak? – powiedziała pół twierdząco, pół pytająco.
Na początku myślała, że to tylko złudzenie, teraz była niemal pewna. Podłoga przy ołtarzu wibrowała coraz mocniej, jakby rozgrzewała się od spodu. Przełknęła ślinę i zarzuciła sobie rękę Jamesa na kark, próbując go unieść i zabrać z tego miejsca. Jednocześnie zaczynała słyszeć jakby coraz bardziej wyraźny dźwięk bębnów, a przecież to już było skrajnie absurdalne. To był środek Waszyngtonu, Park LaFayette, okolice Białego Domu...
Z chwilowego odrętwienia wyrwało ją szarpnięcie Williama. Złapał ją za łokieć i podniósł, przejmując od niej Pryde’a.
– Zabieraj dziewczynę i zjeżdżaj stąd!
Dziewczyna była lżejsza niż James, Katherine miała większe szanse zdążyć z nią do wyjścia niż z Jamesem, a oboje należało stąd wyciągnąć. William ruszył z kopyta do wyjścia, jednak musiał pokonać szereg powalonych siłą kanta ławek. Kitt przebiegła po nich, lekko i zwinnie, unikając ześlizgnięcia się i ugrzęźnięcia pomiędzy nimi. Pochyliła się nad ofiarą, podniosła ją lekko, włożyła jej rękę pod plecy i podniosła. Rzeczywiście, była mniej ciężka od Pryde’a, Kitt zdołała ją postawić do pozycji pionowej, kiedy uświadomiła sobie coś innego...
Podłoga tutaj była znacznie bardziej gorąca niż przy ołtarzu. Wibracje potężniejsze. Wrzasnęła, pozwalając sobie na krótkie ulżenie opanowującej ją panice, ale ruszyła w stronę wyjścia. Niestety, nie uszła daleko. Po trzech krokach podłoga pękła z trzaskiem, posyłając w powietrze deszcz drewnianych drzazg. Po kościele błyskawicznie rozniósł się obrzydliwy smród. Dziewczyna poczuła jak grunt usuwa się jej spod nóg i desperacko skoczyła do przodu. Zaczepiła jednak nogą o przewrócony nagle świecznik i runęła jak długa, wypuszczając również swoje obciążenie. Sięgnęła po rewolwer, żeby nagle odkryć, że broń leży sobie gdzieś tam daleko... przy ołtarzu, gdzie ją zostawiła. Dopiero teraz uświadomiła sobie grozę sytuacji. Odwróciła się w stronę schodów na dzwonnicę i na chwilę poczuła, jak serce przestaje jej bić w piersi.
Z dziury w podłodze wychynęła olbrzymia głowa węża, który niemal ospałym ruchem schwycił w szczęki ciało kanciarza i połknął je w mgnieniu oka. Leniwym gestem zwrócił łeb w stronę obu kobiet, nieruchomej Kitt i dziewczyny, która właśnie odzyskała przytomność i zaczęła histerycznie krzyczeć, niemal pobijając towarzyszkę w ilości produkowanych decybeli. Wąż błyskawicznie wypełzł z dziury i ruszył w ich kierunku.
Kilkanaście sekund wcześniej William zostawił powoli wracającego do świata przytomnych Jamesa i rzucił się w stronę obu dziewczyn. Gdy był już przy nich, wywalił cały magazynek w głowę węża. Stworzenie zatrzymało się na chwilę, dając całej trójce minimum nadziei, jednak niemal natychmiast potem walnęło łbem w podłogę tuż koło nogi dziewczyny. William mocnym ruchem zerwał Kitt z podłogi na sekundę przed tym, jak bydlę zatopiło zęby jadowe w podłodze tam, gdzie jeszcze przed chwilą była. Popchnął ją z całej siły w stronę wyjścia.
– Na zewnątrz! – ryknął.
Zagłuszył go jednak dziki, pełen bólu wrzask wydobywający się z gardła drugiej dziewczyny, którą wściekłe stworzenie dopadło niemal natychmiast. William, widząc, że już nie ma szans jej pomóc, rzucił się w tył, w ślad za McCormick. Oboje niemal czuli oddech węża na swoich plecach i nie mogli nic na to poradzić...
– Na ziemię!
Niemal odruchowo posłuchali polecenia i jedynie ruch powietrza nad nimi zdradził, że coś przemknęło nad ich głowami. Dobiegający ich znienacka skowyt zwierzęcia sprawiał im niemal fizyczny ból, rozsadzał bębenki, świdrował w mózgu... i nagle umilkł, prawie tak szybko jak się pojawił. Leżeli jednak, niezdolni do powstanie, niepewni, co się tak naprawdę stało. Po czasie, który wydał się wiekiem, William podźwignął się na nogi, podnosząc również Kitty.
Przed nimi stało kilku odzianych w gustowną czerń mężczyzn. Żaden z nich nie miał na wierzchu broni, więc tajemnicą dla Kitt pozostało, jakim cudem... Odwróciła się w stronę węża i z niejakim zdziwieniem odnotowała, że stworzenie leży na pogruchotanych i zalanych krwią deskach podłogi kościoła, poza dziurami po kulach z rewolweru Williama nie mając żadnych widocznych obrażeń. Kurna, to coś chciało ją właśnie zeżreć... Tak jak uprzednio zeżarło trupa kanciarza i niedoszłą ofiarą, która w końcu stała się ofiarą. Zachwiała się lekko, mając wrażenie, że zaraz upadnie. William złapał ją w pasie i przytrzymał.
– Cała? – zapytał głośno i wyraźnie.
– Cała – odparła lekko drżącym głosem. Po sekundzie jednak dotarło do niej jeszcze jedno. – James!
– Tu jestem – usłyszała zmęczony głos dobiegający zza przybyszów.
Pryde przeszedł koło nich i stanął obok Kitty. William puścił dziewczynę, a ta mimowolnie oparła się o ramię Jamesa. Po chwili zreflektowała się i wyprostowała, spoglądając na nowoprzybyłych. Jeszcze raz zlustrowała ich uważnie od stóp do głów.
– Jak...? – wyrzuciła wreszcie na wydechu.
– A to, McCormick, to już nie twoja sprawa – powiedział kpiąco William.
– No jasne, bo jestem zupełnie niewiarygodna, głupia i nic nie potrafię zrozumieć! – wycedziła, zirytowana wymijając milczących mężczyzn i podążając do wyjścia.
W samych drzwiach stanęła jak wryta na widok tuzina silnie uzbrojonych i umundurowanych mężczyzn mierzących do niej z kilkudziesięciu spluw. No tak, ochrona Białego Domu nareszcie zadziałała...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Prosperity Wells Strona Główna -> Opowiadania bohaterów... Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

Skocz do:  

Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 phpBB Group

Chronicles phpBB2 theme by Jakob Persson (http://www.eddingschronicles.com). Stone textures by Patty Herford.
Regulamin