Luke76
jako Mike Sage
Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 42
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/10 Skąd: Emerald Isle
|
Wysłany: Sob 22:42, 18 Lis 2006 Temat postu: Ku Kolejnej Przygodzie |
|
|
Podziękowania dla Cathi za poprawki.
Wyobraźcie sobie step. Zwykły step porośnięty trawą, w której do nic nie świadomych myszy podkradają się grzechotniki. A teraz wyobraźcie sobie jeźdźców. Nie, nie takich ZWYKŁYCH jeźdźców galopujących bez celu, z dumnie wypiętymi klatami, peacemakerami w dłoniach i przy przygrywającej charakterystycznej dla westernów muzyce.
Nie.
Ci jeźdźcy byli nietypową drużyną. Pięć osób, których połączył los zwany Wolą Mistrza Gry. I ta sama Wola kierowała ich właśnie ku Kolejnej Przygodzie.
Znani byli jako Pogromcy Wilkołaków Z Prosperity Wells. Chociaż właściwie ich sława sięgała od wyżej wymienionego Prosperity Wells do Overhanging Town. Czyli gdybyśmy bawili się w geografów lub bardzo dokładnych i dociekliwych czytelników to udałoby nam się ustalić dokładnie obszar sławy Pogromców. Odpowiadałby on mniej więcej terenowi zamieszkiwanemu przez krewnych i znajomych mieszkańców wyżej wymienionego Prosperity Wells.
W każdym razie teraz znajdowali się wiele mil od Prosperity Wells i nikt właściwie nie wiedział, że John Callahan może zrobić komuś kuku szybciej, niż ten ktoś powie „Rączki do góry, teraz wasze życie zależy ode mnie i od mojej bandy”.
Tak więc kontynuowali swoją podróż w kierunku Kolejnej Przygody, gdy nagle monotonię stukotu kopyt przerwał grabarz, zastępca szeryfa, Howard Londern:
- Suszy mnie. – stwierdził.
- Londern i ty mówisz, że nie jesteś alkoholikiem? – odpowiedział mu głos Mike’a Sage’a, zabójcy, najemnika, jadącego trochę z tyłu i spoglądającego bez przerwy ironicznie spod kapelusza. Czarnego.
Reakcję Londerna można zaliczyć do standardowych reakcji na docinki Sage’a.
- Stul dziób, Sage! Suszy mnie w sensie: suszy mnie, więc dajcie mi wody!
- Nie trzeba było wlewać sobie do menażki whisky – oznajmiła jadąca u boku Johna Callahana Katherine Pryde, dziennikarka, była agentka.
- Czepiacie się mnie bez sensu... Może w zamian za to ktoś użyczyłby mi swojej manierki?
Londernowi odpowiedziała cisza, a właściwie nieprzerwany stukot końskich kopyt.
- Ekhem... John?
Pytanie było skierowane do Johna Callahana, Strażnika Teksasu, szeryfa.
- Nic Z Tego, Londern. Może Jak Się Nauczyć Rozsądnie Wykorzystywać Wodę.
- Ale...
- Nie, Wcale Nie Musisz Wypijać Połowy Wody, A Drugiej Wylać Na Siebie.
Howard opuścił głowę w geście zrezygnowania. Sage’a ani Pryde nie było sensu pytać. Pozostała jednak nadzieja w Johnie Beanie, kanciarzu, również Strażniku Teksasu.
- No to... może przynajmniej ty, John?
John Bean uśmiechnął się do Londerna, sięgnął do juków i po chwili wyciągnął z nich swoją manierkę. Rzucił ją Londernowi.
- Trzymaj. Ale wolałbym, żebyś coś zostawił i żeby nie było to tylko parę łyków.
W momencie kiedy uradowany Howard Londern otwierał pojemnik, którego zawartość (nawet jeśli nie przeznaczona w całości dla niego) była prawdziwym zbawieniem, z trawy przed jeźdźcami wyłoniła się nagle banda (osób sześć), taka charakterystyczna banda z Dziwnego Zachodu, co lubi łupić podróżników. Ale każda kosa trafia w końcu na kamień.
Jeźdźcy zatrzymali spokojnie swoje wierzchowce i spojrzeli ze znudzeniem w stronę bandytów. Jedynie Howard nie mógł akurat tego zrobić, ponieważ starał się wykorzystać chwilę, kiedy nikt nie zwraca na niego uwagi, i osuszyć doszczętnie menażkę Johna Beana.
Cztery winchestery i dwa peacemakery nie robiły żadnego wrażenia na jeźdźcach. Dlatego przywódca bandy (czyli ten, który myślał, że nim jest, ale każdy najmniejszy konflikt mógł trochę namieszać w hierarchii szajki) spróbował werbalnej metody nakłaniania podróżników do oddania ich majątku:
- Rączki do góry, teraz wasze życie zale... eee...
Standardową kwestię przerwały mu cztery kule, które znalazły się w jego piersi. Pochodziły z rewolwerów Johna Callahana.
Z resztą bandy szybko rozprawiła się reszta drużyny (Kitty umieściła trzy kule w pechowcu najbliżej zwłok przywódcy, John Bean zajął się dwoma panami stojącymi po prawej stronie, Howard Londern cudem ustrzelił kandydata po lewej, a Mike’owi Sage’owi, jako że zajęło mu chwilę dobycie colta buntline, przypadł ostatni maruder).
- Szkoda mi takich ofiar losu... – stwierdził cicho Sage, gdy wszyscy chowali swoją jeszcze dymiącą broń do kabur. – Wiem, że to tylko losowe wydarzenie zaimplementowane przez Jakąś Wyższą Siłę, ale są gorsi niż Londern, gdy się spije...
- Stul dziób, Sage...
- Długo dałeś mu pożyć, John. – rzekła Kitty, nie chcąc dopuścić do rozpoczęcia dyskusji Mike kontra Howard, która mogła się zacząć w każdym momencie. – Doszedł do siódmego słowa.
- Tak, Wiem. Po Prostu Byłem Ciekawy Co Jest Po „Rączki Do Góry”. A I Tak Się Nie Dowiedziałem.
- Przed nami dość długa droga, więc pewno będziesz miał jeszcze okazję.
– oznajmił Sage.
Wszyscy wymienili jeszcze między sobą spojrzenia (szczególnie ciekawe były Pryde – Bean i Sage – Londern) i ruszyli powoli w dalszą drogę.
- Hej, Callahan, bo zawsze byłem ciekaw, - zaczął Londern, gdy mijali zwłoki bandytów – dlaczego wszystkie słowa, które wypowiadasz zaczynają się od wielkich liter?
- W Zasadzie Nie Wiem. Ale Mam Tak Od Urodzenia, A Dokładniej Od Momentu, Kiedy Moje Statystyki Stały Się Wyższe Niż Innych Postaci.
I gdyby nie to, że to John Callahan, Strażnik Teksasu, szeryf, mógłby nastąpić maniakalny śmiech. Ale nie nastąpił.
***
Przywódca bandytów rozejrzał się. Zobaczył odjeżdżających w kierunku zachodzącego słońca jeźdźców. Zobaczył zwłoki swoich kompanów. Zobaczył też własne zwłoki.
- Co do?... – zdziwił się, jeśli można powiedzieć, że duchy się dziwią.
JESTEŚ MARTWY, usłyszał głos za sobą. CZAS IŚĆ. TWOI TOWARZYSZE JUŻ POSZLI.
- O, psia krew! – bandyta odwrócił się i spojrzał w oczy, lub konkretyzując, w puste oczodoły odzianej w czerń postaci. – Gdzie POSZLI? I coś ty za jeden?
MÓWIĄ MI ŚMIERĆ. I POSZLI TAM, GDZIE TY TEŻ JUŻ POWINIENEŚ BYĆ. CHODŹ WRESZCIE, BO ZA CHWILĘ MUSZĘ LECIEĆ. NIE TYLKO TY DZISIAJ UMARŁEŚ.
- No dobrze... Ale wyjaśnij mi, dlaczego tamten gość, ten duży, mówił z wielkich liter? On też był Śmierć?
NIE, uspokoił bandytę Śmierć, TO TYLKO JOHN CALLAHAN. WIELE RAZY SIĘ DO NIEGO WYBIERAŁEM, ALE JAKOŚ ZAWSZE MI UCIEKAŁ. ZRESZTĄ Z JEGO STATYSTYKAMI TO JESZCZE DUŻO CZASU MINIE ZANIM OSTATECZNIE PIASEK W JEGO KLEPSYDRZE SIĘ PRZESYPIE I PRZESTANIE SIĘ POJAWIAĆ NOWY.
***
Odziana w czerń postać i duch przywódcy bandyty zniknęli wraz z ostatnim widokiem jeźdźców.
Post został pochwalony 0 razy
|
|