Forum Prosperity Wells Strona Główna Prosperity Wells
Forum dla mieszkańców małego miasteczka Prosperity Wells...
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Historia Kitty Cutsson, de domo McCormick

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Prosperity Wells Strona Główna -> Opowiadania bohaterów...
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Cathia
jako Kitty Callahan



Dołączył: 23 Kwi 2006
Posty: 65
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Washington DC

PostWysłany: Nie 21:57, 28 Maj 2006    Temat postu: Historia Kitty Cutsson, de domo McCormick

Gabinet nie przypominał standardowego rządowego biura. Ciemna boazeria i ciężkie dębowe meble nadawały mu cechy elegancji, wrażenie, jakie chciałaby osiągnąć każda szanująca się kancelaria prawnicza. Wielkie okno do połowy zasłonięte było ciężką ciemną kotarą. Na ścianie w pięknej zdobionej ramie wisiała mapa terenów Stanów Zjednoczonych. Było tu tak cicho i spokojnie, że stojący nieruchomo przy oknie mężczyzna wydawał się być elementem wystroju wnętrza.
W pewnej chwili jednak ciszę przełamało lekkie skrzypnięcie drzwi, lecz on nawet nie drgnął. Ten gabinet był pilnowany na tyle dobrze, że nie musiał się martwić o nieoczekiwane wtargnięcie czegoś naprawdę groźnego. A przynajmniej nie ciche. Mężczyzna odwrócił się. Niska kobieta ubrana w czarny płaszcz i kapelusz z szerokim rondem weszła do pomieszczenia i rzuciła kawałek papieru na jego biurko. Spojrzał na nią przenikliwie.
- Co to jest? – zapytał.
- Rezygnacja ze służby, sir – odparła spokojnie. Miała piękny melodyjny głos, dokładnie taki, za jaki setki mężczyzn dałoby się posiekać.
Podszedł do niej i spojrzał zaciekawiony.
- Pani chyba żartuje, pani Cutsson – powiedział. – Z tej służby się nie odchodzi tak po prostu.
- Nie, nie żartuję, panie Pinkerton – kobieta musiała unieść głowę, by spojrzeć rozmówcy prosto w oczy. – Albo pozwoli mi pan odejść, albo będzie mnie pan musiał zastrzelić. Innego wyjścia nie ma.
- Ależ dlaczego? Niech pani siada – wskazał jej miękki fotel po drugiej stronie biurka.
Cutsson zmrużyła oczy, z wahaniem usiadła i zdjęła kapelusz. Piękne czarne włosy rozsypały się po płaszczu i oparciu fotela. Czarna koszula opinała się w strategicznych miejscach, co na chwilę rozproszyło rozmówcę.
Lecz tylko na chwilę. Odchrząknął lekko.
- Czytałem raport z tej akcji – zaczął. – To był zwykły pech, nic więcej. Nie ma potrzeby szukać winnych, pani Cutsson. Oczywiście, jeśli potrzebuje pani trochę czasu, mogę udzielić pani urlopu. Na połowie pensji – dodał z lekką kpiną w głosie.
Zazwyczaj dowcipy finansowe działały na wszystkich. Nie tym razem. Dziewczyna patrzyła na niego spod przymrużonych powiek. Zero reakcji.
- Zająłem się tym osobiście, pani Cutsson – kontynuował. – Naprawdę mogę panią zapewnić, że śmierć pani męża była wypadkiem. Nie ma potrzeby rozważania, co by było gdyby... On nie żyje, pani Cutsson. I jeśli wolno mi coś zasugerować... Nie ma czasu na żałobę. Agencja pani potrzebuje.
- Pan wybaczy – powiedziała spokojnie. – Agencja nie zrobiła nic, by zapobiec temu... tak zwanemu... wypadkowi. Nie chcę pana urazić, ale to oznacza, że ja już nie mogę zaufać Agencji...
- Czy pani sugeruje... – głos Pinkertona stwardniał. Oczy zwęziły się do dwóch szparek.
- Nic nie sugeruję. Proszę pana o przydzielenie mi tej sprawy z ramienia Agencji – przerwała mu Cutsson. – O nic więcej.
- Pani Cutsson – Pinkerton wstał, dając tym samym znać, że uważa rozmowę za skończoną. – Wszystkim, co mogę pani przydzielić, jest miesięczny urlop. Proszę załatwić swoje sprawy, odpocząć. Po tym terminie spodziewam się panią tu zobaczyć. Zrozumiano?
- Tak, sir – odparła cicho dziewczyna.
Podniosła się z fotela i patrzyła, jak Pinkerton drze jej rezygnację. Skinęła mu głową i skierowała się w stronę drzwi. Gdy była już przy wyjściu, dobiegły ją słowa:
- Niech pani na siebie uważa.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Uśmiechnęła się smutno.
- Oczywiście, sir.
I wyszła.

Dwa miesiące wcześniej...

Mocne światło księżyca rozjaśniało ciemną sypialnię. Dwie roześmiane postaci stały na środku pomieszczenia, przytulając się i całując. Biała suknia kobiety i zapał, z jakim ściągał ją z niej mężczyzna, a także ochocze śpiewy i odgłosy zabawy dochodzące z piętra niżej, wskazywały na rodzaj uroczystości. Ślub. A konkretnie wesele.
Kobieta stanęła naga w strumieniu księżycowego światła. Mężczyzna nie zastanawiał się długo, tylko złapał ją wpół i rzucił na łóżko.
- Hmmm - wymruczał. – Agentko McCormick, wreszcie jesteś moja...
Roześmiała się.
- O tak, agencie Cutsson. Cała calutka twoja....
Przykrył ją swoim ciałem, jednym szybkim ruchem rozsuwając jej uda.

Miesiąc wcześniej...

Kitty siedziała przy stole, rozkładając i czyszcząc swoją broń. Odwróciła się, słysząc otwierane drzwi.
James Cutsson stanął w wejściu do mieszkania, opierając się o framugę. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Miał nocną służbę. Często mijali się w drzwiach, choć zazwyczaj przełożeni szli im na rękę i starali się, by państwo Cutsson występowali w duecie. Niestety, ostatnio stary wieprz O’Reilly stwierdził, że to może ich rozpraszać. Dziwnym trafem stało się to tuż po tym, jak Kitty dała mu po pysku za próbę obmacania jej
Katherine wstała i przytuliła męża. Zdjęła mu kapelusz i rzuciła na stojącą w kącie skrzynię.
- Poczekaj – powiedział, zanim jeszcze zdążyła rozpiąć mu koszulę. Kitty, zgodnie ze swoim imieniem od dnia ślubu zachowywała się jak nienasycona kotka. No cóż, zważywszy że była wtedy dziewicą, miała wiele do nadrobienia. James nie miał nic przeciwko. Ale nie teraz.
- Co się stało? – zapytała, natychmiast wyczuwając zmianę nastroju.
- Usiądź, Kitt – podszedł do stołu i opadł ciężko na stołek.
Dziewczyna zrobiła to samo.
- Pamiętasz tę sprawę Jaremy’ego? – spytał, a gdy skinęła twierdząco głową, kontynuował. – Znaleziono tę zaginioną dziewczynę. Martwą. Okaleczoną w barzo nieprzyjemny sposób. Taki, że zainteresował się tym Cartis... – Cutsson zawiesił głos.
- Cartis? – krzyknęła zaskoczona Kitty.
Charles Cartis był specjalistą waszyngtońskiego oddziału Agencji. Centrum jego zainteresowania był kult satanistyczny. Więc jeśli on zainteresował się sprawą, to znaczyło, że jego zdaniem, w grę wchodzili czciciele Szatana.
- Poczekaj, tego jest więcej – Cutsson nagle zgarbił się, jakby przybyło mu kilka lat. – O’Reilly wyznaczył nas do pomocy.
- Nas? – zapytała, pozytywnie zaskoczona. – A co mu się stało?
- Cartis znalazł jeszcze kilka przypadków zaginięć – mówił nadal, nie zwracając uwagi na żonę. – Zajmujący się tamtym porwaniem nie zwrócili uwagi na inne zgłoszenia. Zaginęło jeszcze pięć innych dziewcząt. Sprawy dwóch już zamknięto, rodziny uznały, że uciekły z narzeczonymi na Południe. Trzech nie odnaleziono, ale i nie szukano ich zbytnio. To dzieci ulicy, przyszłe następczynie swoich matek. Ale... – uprzedził niezadane jeszcze pytanie Kitty – były bardzo młode. Dwunasto, trzynastolatki. Na pewno nie zaczęły jeszcze zawodowej kariery.
- James – dziewczynie wreszcie udało się odezwać. – W tym mieście codziennie giną ludzie. To nie jest powód, by zajmowała się tym Agencja. Chyba że...
- Właśnie, Kitt. One mają ze sobą coś wspólnego. Wygląd. Są, a może były, drobne, czarnowłose, o dziewczęcej urodzie, ale wedle słów ich krewnych, już piękne – spojrzał znacząco na żonę.
- O – powiedziała zaskoczona Kitty. Jakby słyszała swój własny opis.
- O’Reilly zapoznał się ze wszystkim. I dopiero wtedy nas wyznaczył – powiedział niespokojnie Cutsson. – Wiesz, co to znaczy...
Kitty skinęła głową. Stara gnida mściła się dalej. I to w taki sposób, że nikt, kto nie wiedział, co się dzieje, nie zauważyłby niczego. W Agencji nie praktykowało się zmiany raz już przydzielonych zadań.
- Mamy się stawić u Cartisa w południe, Kitty – powiedział Cutsson.
- Prześpij się trochę – Kitty posprzątała naboje z łóżka i strzepnęła koc.
- Kochanie – westchnął z uczuciem James. – Dziękuje...
Kitty roześmiała się dźwięcznie.

***

Charles Cartis był wysokim szczupłym czterdziestolatkiem o bardzo specyficznym wyglądzie. Lata pracy nad ukochanym tematem sprawiły, że ja to zwykle bywa, upodobnił się do tych, których sam ścigał. Może dlatego idealnie wychodziły mu wszystkie prowokacje, choć teraz był już zbyt rozpoznawalny. Czarne pałające oczy, wystające kości policzkowe, diaboliczna bródka a’la Van Dyke. Zawsze ubierał się na czarno, nawet fular i koszula były tego koloru.
Jego biuro również nie wyglądało standartowo. Jedynym znajomym akcentem była wisząca na ścianie flaga Stanów Zjednoczonych. Poza tym ściany były pomalowane na czarno, obwieszone różnymi rycinami. Biblioteczka zawalona tomami różnych dzieł, z wyglądu okultystycznych. Biurko zawalone tonami papieru i zdjęć. Czarny skórzany fotel był już wytarty w wielu miejscach. Stojące przed biurkiem krzesła ewidentnie nie pasowały do wystroju wnętrza, zostały tu przyniesione.
Kitty przystanęła przed ryciną przedstawiającą zapewne składanie ofiary, co można było wywnioskować z rozkrzyżowanej kobiety znajdującej się w centrum kompozycji i ponurego zamaskowanego faceta z długim ostrzem. Najbardziej szczegółowo przedstawiony był biust ofiary, dziwnie nienaturalnie sterczący jak na leżącą kobietę...
- Widzę, że zainteresował panią ten obrazek – usłyszała nagle głos Cartisa, który wszedł do pomieszczenia.
- Dość... przykuwający spojrzenie – przyznała z rozbawieniem w głosie.
- Proszę, panno McCor... O, przepraszam – zaśmiał się. – Zapominam. Pani Cutsson – ujął Kitty pod ramię i podprowadził do swojego fotela.
Kitty usiadła, czując się zaszczycona. Od razu zapadła się w miękkie siedzisko. Cartis usiadł na krześle obok Jamesa.
- Jesteście mniej więcej zorientowani w sprawie? – bardziej stwierdził niż zapytał.
- Mniej więcej – powiedziała spokojnie. – Mnie dosyć interesują te obrażenia, które naprowadziły pana na...
- Katherine – błysnął uśmiechem. – Mam na imię Charles. James, pozwolisz....
- Oczywiście... Charles - dodał po chwili wahania Cutsson.
- Tak będzie się nam znacznie lepiej pracowało – stwierdził Cartis. – Przede wszystkim, dziewczyna została zgwałcona. I to wiele razy. Ma pocięte piersi, nacięcia odchodzą promieniście od sutków. Na brzuchu ma wycięty pewien symbol, który utwierdza mnie w przekonaniu, że nie są to dyletanci.
- Poczekaj, Charles – powiedział nagle Cutsson. – To nie są śmiertelne obrażenia. Więc?
- Widzisz, ona im uciekła – spoważniał Cartis. – Zmarła z upływu krwi, dostała dwie kulki w plecy. Zdołała się doczołgać do domu rodziców. Zmarła im na schodach.
Kitty skrzywiła się.
- Reszty nie odnaleziono?
- Nie – odpowiedział Cartis. – Ale nie podejrzewam, żeby było ich więcej.
- Czy prócz wyglądu miały coś wspólnego? – zapytał James.
- Nie. Zresztą, ich rodziny nie chcą z nami rozmawiać...
- Z nami nie – powiedziała z namysłem Kitty. – Ale porozmawiają z gazetą...
Brwi Cartisa uniosły się do góry, jakby w uznaniu.
- Weź pieniądze z kasy – rzucił. – James, oczywiście pójdziesz z nią?
Cutsson skinął głową. Nie zamierzał pozwolić, by jego żonie coś złego się stało.

Dwa tygodnie wcześniej...

Kitty stanęła w progu, przerażonym spojrzeniem omiatając wnętrze pomieszczenia. Nazwać je pokojem byłoby grubą przesadą. Pod przeciwległą ścianą leżały dwa barłogi do spania. Śmierdziało od nich zastarzałym potem, moczem oraz innymi rzeczami, o których Cutsson wolałaby nie wiedzieć. Na lewo znajdowała się skrzynia po brzegi zapełniona różnymi ubraniami. Obok stał stół zapełniony różnymi specyfikami, które zapewne miały ulepszyć mocno gasnącą urodę obu lokatorek. Po prawej Kitty dostrzegła miskę z wodą oraz wiadro, którego zawartości domyśliła się, pociągając nosem.
- Julietty nie ma – powiedziała kobieta, która wprowadziła Agentkę do środka.
Jej uroda, jeżeli kiedykolwiek istniała, dawno przeminęła. Teraz kobieta była tylko zniszczoną czterdziestolatką, patrzącą na Cutsson z jawną zawiścią. Lata pracy w wiadomym zawodzie zaowocowały pewnie niejednym potomkiem, ale i paroma choróbskami, które zostawiły ślady na twarzy kobiety.
- Katherine Cutsson, „Washington Globe” – powiedziała Cutsson szybko. – Piszę artykuł o zaginięciach w tym mieście. Słyszałam, że córka pani współlokatorki...
- Pięć dolarów – rzuciła tamta szybko.
- Jeden dolar – odpowiedziała spokojnie.
- Cztery!
- Jeden pięćdziesiąt.
- Trzy!
- Dwa. I ani centa więcej.
Kobieta wzruszyła ramionami.
- Niech będzie. Dawaj pieniądze.
- Najpierw opowieść – odparła twardo Kitty, opierając się o drzwi, bo bałaby się usiąść lub oprzeć o coś innego w tym pomieszczeniu.
- Julietta ma dwie córki, Dianę i Marię. Diana wdała się w tego bydlaka, swojego ojca. Skończyła piętnaście lat, ukradła matce pieniądze i uciekła. Mała Maria to co innego. Pomagała nam, potrafiła skombinować jedzenie – kobieta zaśmiała się gardłowo. – Pewnego dnia poszła po Juliettę. Ona akurat miała klienta. Facetowi na widok małej po prostu stanął – dodała, pilnie obserwując Cutsson. Nie zauważyła żadnych oznak zmieszania, więc kontynuowała. – Chciał dać Julietcie kupę kasy za tę małą. Oczywiście, nie zgodziła się. Oczywiście – kobieta uniosła dumnie głowę – ludzie myślą o nas niewiadomo co... Ale nawet my kochamy nasze dzieci. Julietta posłała go do diabła. Ale dwa dni później mała zaginęła. Wyskoczyła na dziesięć minut. Już nie wróciła. To było miesiąc temu. Julietta szukała jej w całym mieście. Poszła nawet na policję, ale ją wyśmiali. Wie pani – zniżyła głos do teatralnego szeptu – mówią, że ONI mają się tym zająć...
Cutsson roześmiała się.
- Pinkertoni?
- Ludzie w Czerni – szepnęła kobieta. – I mam nadzieję, że złapią tego bydlaka. Maria była taka cudowna, taka żywa, taka niewinna – głos się jej załamał.
Kitty dała jej chwilę.
- Jak on wyglądał? – zapytała cicho.
- On był z wyższej sfery – powiedziała kobieta z przekonaniem. – Świetnie ubrany.
- Ale jak wyglądał? Włosy, oczy, wzrost – Kitt odruchowo zaczęła mówić inkwizycyjnym tonem Agentki.
- Wysoki – powiedziała pewnie jej rozmówczyni. – Raczej szczupły. Reszty nie wiem. Julietta nie pamięta.
Cutsson podeszła do stołu i położyła na nim dwa jednodolarowe banknoty.
Wyszła bez słowa.

***

James wyłonił się z cienia kamienicy, gdy ujrzał wychodzącą z niej żonę.
- I jak? – zapytał.
Kitty nie odpowiedziała od razu, skupiając się na intensywnym oddychaniu. Dopiero po chwili odpowiedziała.
- To samo, co u tamtych dwóch. Chcieli kupić tę dziewczynkę, kiedy im się nie udało, porwali ją. Nikt inny nie ucierpiał. To było miesiąc temu.
- Te porwania zaczęły się dwa miesiące temu – powiedział zamyślony James. – Dotychczas sześć osób.
- Siódemka – dodała szybko Kitty. – Sześć już z głowy.
- Ta szósta im uciekła, Kitt.
- Ale po tym jak ją wykorzystali. Rozumiem, że chłopcy cały czas sprawdzają, czy nie ma innych zaginionych?
- Tak. Na razie nie.
- Na razie – mruknęła Cutsson. – Bo jeśli dobrze liczę, została im jeszcze jedna...
Wzdrygnęła się, mimo że dzień była bardzo ciepły. Złote jesienne liście opadały na ścieżkę, którą państwo Cutsson szli powoli do Freedom Alley, przy której znajdował się dom szóstej ofiary.

***

Mocno zdegustowany lokaj wprowadził Kitty do pięknego mieszczańskiego salonu. Dziewczyna zatrzymała się na chwilę w progu, olśniona bogactwem i przepychem w środku. Wszystkie meble bez wątpienia pochodziły z Europy. Obrazy wiszące na ścianie nawet takiemu laikowi, jak Kitty, wydawały się cenne. W dodatku były naprawdę ładne. Dopełnieniem całego wystroju były srebrne lichtarze, rozstawione po całym salonie. Wszystko to doskonale uzupełniało się nawzajem.
- Panna Cutsson, „Washington Globe” – powiedział lokaj.
Kitty nie sprostowała oczywistej pomyłki lokaja, mimo że na jej serdecznym palcu lśniła nowością ślubna obrączka.
Wstał pan domu – niski przysadzisty mężczyzna o nalanej twarzy.
- Czego pani chce – warknął. – Sępy zleciały się na żer?
Kitty przełknęła nasuwającą się jej zjadliwą odpowiedź. Przeczekała chwilkę i odparła spokojnie.
- Było jeszcze kilka zaginięć, panie Stennat. To nie tylko pana córka została porwana. Jeszcze kilka dziewcząt zaginęło. I pewnie będą jakieś jeszcze. Ja proszę pana o kilka informacji, które pomogą mojej gazecie temu zapobiec...
- Bardzo dobrze – odezwał się kobiecy głos spod okna. – Wreszcie ta cała tak zwana wolna prasa na coś się przyda. Niech pani siada, panno Cutsson.
- Dziękuję, pani... – Kitty zawiesiła głos.
- Tarrent – uzupełniła kobieta. – George, podaj pani krzesło.
Lokaj skrzywił się, ale wykonał polecenie.
Rozmówczyni wstała i podeszła do Kitty. Była czterdziestolatką o pięknych klasycznych rysach, jednak jej chuda sylwetka i wystawa biżuterii na palcach sprawiały bardzo niemiłe wrażenie. Mówiła z lekkim akcentem, który Kitty zidentyfikowała jako francuski. Nie bardzo potrafiła określić, dlaczego kobieta wzbudziła w niej niechęć. Może był to ten wyniosły sposób bycia, jaki dziewczyna wywodząca się z ubogiej rodziny potrafiła wyczuć w tym, jak traktowali ją inni.
- Moja siostrzenica za miesiąc miała wyjść za mąż, panno Cutsson. Miała wyjechać do Europy, do Paryża. Z daleka od tej całej hołoty. Miała przed sobą całe życie. A jakieś – tutaj kobieta zastanawiała się nad właściwym określeniem – bydlęta ją tak po prostu zamordowały. Życzę sobie, by zostali schwytani i ukarani. Ta nieudolna policja czeka tylko na pieniądze. Może gdy zabierze się za nich prasa, to wezmą się do roboty!
- Czy ktoś jej groził? – zapytała cicho Cutsson.
- W tym problem, panno Cutsson – do konwersacji włączył się ojciec ofiary. – Isabela nigdy nie wychodziła sama z domu, zawsze ktoś jej towarzyszył. Nawet jeśli była to tylko jej przyjaciółka. Doskonale wychowałem moją córkę, nie zawierała znajomości na ulicy z byle kim. Wszędzie dalej była wożona lub jeździła razem z nami.
- To jakim cudem? – zdębiała Kitty.
- Tego dnia miało odbyć się przyjęcie na cześć rodziców narzeczonego – wyjaśniła pani Tarrent. – W domu panowało wielkie zamieszanie, a Isabela chciała się odprężyć. Poszła ma spacer do parku wraz z Cecilie, moją córką. W parku Cecilie zostawiła Isabelę dosłownie na chwilkę, gdyż wiatr porwał jej kapelusz. Kiedy wróciła, Isabeli już nie było. Cecilie wróciła do domu, bo myślała, że kuzynka już tam jest. Ale niestety...
- Czyli one musiały być obserwowane – powiedziała z namysłem Kitty.
- To samo powiedziała policja – mruknęła z uznaniem w głosie kobieta.
- A czy może mi pani opisać pannę Isabelę? I może pannę Cecilie?
- Cecilie jest wysoką blondynką, lekko przy kości – powiedziała z matczyną dumą w głosie pani Tarrent.
- A panna Isabela?
- Wyglądała jak pani – Kitty usłyszała za sobą miękki lecz głęboki męski głos.
Obejrzała się za siebie. Do salonu chwilę temu wszedł wysoki, elegancko ubrany mężczyzna. Miał mocno znudzoną minę, jakby mówienie o Isabeli nudziło go śmiertelnie. Najwyraźniej przez kilka ostatnich chwil przyglądał się Katherine.
- Tylko miała mniejszy biust – dodał, uśmiechając się zjadliwie.
- No wie pan! – oburzyła się Cutsson.
Zdziwił ją fakt, że była jedyną osobą, którą ta uwaga obruszyła.
- Kuzynek powinien panią przeprosić – powiedziała pani Tarrent. – Ale on ma już taki sposób bycia, pani mu wybaczy. Niemniej jednak powiedział prawdę. Isabela była rzeczywiście bardzo podobna do pani. Niech pani na siebie uważa – dodała, śmiejąc się, najwyraźniej traktując to jako dowcip.
Audiencja została uznana za zakończoną, gdyż pan domu podniósł się z sofy. Kitty również wstała.
- Dziękuję państwu – skłoniła głowę i wyszła, do wyjścia eskortowana przez lokaja.
Żeby nie wyniosła srebrnych łyżeczek.
Gdy wychodziła przed budynek, poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Podniosła wzrok, ale zobaczyła już tylko poruszającą się zasłonę. Pobiegła przed siebie, by dołączyć do przechadzającego się aleją męża.

***

- Zreasumujmy – powiedział Cartis. – Sześć zaginięć, jeden trup, pięć potencjalnych ofiar. Katherine ma rację, zapewne dążą do siedmiu. Sprawa nagłośniła się na tyle, że nawet jeśli początkowo planowali dziewięć ofiar, teraz może się to okazać zbyt ryzykowne. Niemniej jednak obawiam się, że...
- Nie mamy żadnego punktu zaczepienia – uzupełniła Kitty. – Charles, czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego oni wybierają właśnie ten typ kobiet?
- Zaryzykowałbym stwierdzenie, że takie im się właśnie podobają – uśmiechnął się Cartis. – Zwróciłaś uwagę na wiek?
- Od bardzo młodych do siedemnastolatek... – mruknęła Cutsson.
- Wiem – James wyprostował się nagle na krześle. – Zależało im na dziewicach, dziewczyna z marginesu musiałaby być młoda. Panienki z dobrego domu raczej nie tracą cnoty przed ślubem...
Kitty uśmiechnęła się do swoich myśli.
- To jest sensowne – przytaknął Cartis. – Ale niestety nic nam to nie daje. Oczywiście, będziemy nad tym nadal pracować, ale muszę was prosić o patrolowanie okolic zaginięć.
- Oczywiście – Kitty wstała z fotela. – Coś jeszcze?
- Tak – Cartis popatrzył na nią z niepokojem. – Uważaj na siebie.

Tydzień wcześniej...

Kitty usiadła na małej ławeczce w parku. Była trochę zmęczona, od tygodnia patrolowali z innymi agentami okolice poprzednich zaginięć, ale wyglądało na to, że wszystko się uspokoiło. Jednak Cartisowi cały czas coś nie grało. Uparcie twierdził, że porywacze będą chcieli porwać jeszcze jedną osobę. Sam przez cały ten czas prowadził spotkania i rozmowy ze znanymi sobie okultystami w Waszyngtonie. Bezskutecznie.
Słońce zbliżało się już ku horyzontowi. Jego bardzo delikatne ciepłe światło przebijało się przez złote liście parkowych drzew. Było cicho, ciepło i przyjemnie. Nawet odległe wrzaski dziecięce dochodzące z drugiej strony jeziora nie zakłócały ogólnie sielankowej atmosfery.
Dziewczyna przymknęła oczy i oparła się o ławeczkę. Promienie ogrzewały jej śliczną delikatną twarz. Rozkoszowała się tą chwilą, jakie nieczęsto się zdarzały ostatnimi czasy.
- Cóż za nieoczekiwane spotkanie... Witam panią.
Podskoczyła nerwowo i otworzyła oczy. Zobaczyła kuzyna pani Tarrent, stojącego przy niej i uśmiechającego się czarująco.
- Dzień dobry – mruknęła. Czego, jak czego, ale chamstwa nie zapominała.
- Czy mogę się przysiąść? – zapytał.
- Niech pan siada – dziewczyna wstała. – Ja właśnie wracam do redakcji.
- Ale chciałem...
- Nie obchodzi mnie, co pan chciał – urwała mu w pół zdania. – Do widzenia.
Oddalała się szybkim krokiem w stronę wyjścia z parku. Gdyby zechciała się odwrócić, zapewne zastanowiłby ją szeroki uśmiech na twarzy mężczyzny.

***

Skręciła już trzeci raz, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że ktoś ją śledzi. Nie jeden raz próbowała dyskretnie znaleźć lub zgubić swój „ogon”, ale albo go nie było, albo tworzyli go fachowcy. Pobiegła wąziutkim przejściem między dwoma starymi kamienicami. Do siedziby Agencji miała bardzo niedaleko...
I może udałoby się jej uciec, gdyby zza mijanej przez niej właśnie bramy nie wyszła bezszelestnie zamaskowana postać. Dwoma wielkimi krokami dopadła Cutsson i przycisnęła jej do ust i nosa kłąb szmat nasączonych jakąś paskudnie śmierdzącą substancją.
Nie wolno mi oddychać, pomyślała Kitty.
Najprawdopodobniej w tej chwili odetchnęła głęboko.

***

Ocknęła się w szalenie niewygodnej pozycji. Miała zawiązane oczy, a ręce zawieszone wysoko nad głową. Nie sprawiało jej to bólu, ale było diabelnie niezręczne. Zwłaszcza że sądząc z chłodu, jaki czuła, była obnażona do pasa w dół.
Kiedy tylko sobie to uświadomiła, zaczęła czuć irracjonalny ślepy strach. Złapali ją jak jakąś spłoszoną kretynkę i nawet świadomość, że James i Cartis poruszą niebo i ziemię, by ją odnaleźć, nie była specjalnie pocieszająca. Panom brakowało siódmej ofiary. Którą miała stać się ona sama.
Przerażona, zaczęła intensywnie łapać powietrze, wydawało jej się, że się dusi. W miejscu, gdzie była uwięziona, rzeczywiście panował dość nieznośny zaduch. Ponadto czuć było jakiś ostry zapach, ale dziewczyna nawet nie usiłowała go zidentyfikować.
Nie słyszała nawet kroków i skrzypnięcia drzwi. Uspokoiła oddech dopiero wtedy, gdy poczuła czyjś dotyk na swoich nagich ramionach.
- Łapy precz – warknęła, usiłując stłumić własne przerażenie.
Natychmiast poczuła palący ból, gdy stojący obok niej człowiek uderzył ją w twarz.
- Zamknij się, szmato – syknął. – Będę robił, co mi się podoba – złapał ją za sutek i ścisnął boleśnie.
Kitty krzyknęła. Sukinsyn, pieprzony sukinsyn...
- Masz siódmą? – odezwał się czyjś inny głos. Głos, który mimo całego przerażenia, jakie czuła, wydał się dziewczynie znajomy. Nie potrafiła go tylko umiejscowić...
- Oczywiście, mój panie. Przecież powiedziałem, że znajdę – duma go wręcz rozpierała.
- Piękna – powiedział z zachwytem tamten. – Piękna – powtórzył, podchodząc do Cutsson, aż poczuła jego oddech na swoim karku.
Zesztywniała, gdy poczuła jego dotyk na ramieniu. Z wolna przesuwał palce w kierunku jej dłoni. I nagle zacisnął je na jej dłoni. Dziewczyna mało nie zawyła z bólu. Facet miał żelazny uścisk.
- Idioto – wysyczał. – Przecież ona nosi obrączkę! A to – szarpnął dziewczynę za włosy, zmuszając ją do odgięcia głowy w tył – to niby co jest?
Kitty zaczęła gorączkowo myśleć nad tym, co gnojek miał na myśli, ale szybko usłyszała odpowiedź.
- Ktoś ją gryzł w szyję w ramach powitania w redakcji, idioto? Przecież ona na pewno nie jest dziewicą, debilu? – facet w ślepej furii każde słowo podkreślał ciosami wymierzonymi w Cutsson.
- Ale...
- Żadnego „ale”, kretynie. Szukaj dalej. A ją... A ją zabij...
- Oczywiście.
Kitty w tym momencie nie dbała o żadną godność. Rozdarła się głośno i krzyczała, dopóki silne uderzenie w tył głowy nie pozbawiło jej przytomności.

***

Zimno i mokro. Czyjeś ręce zdzierające z niej sukienkę. Silny zapach zgnilizny i ryb.
- Oszalałeś? Co ty robisz?
- Dlaczego mam sobie nie zerżnąć jak i tak w najbliższym czasie i tak zeżrą ją węgorze?
Cutsson zesztywniała. To by wyjaśniało ten szum wody. Skupiła się na doznaniach własnego ciała i ze zdziwieniem stwierdziła, że ma wolne zarówno nogi, jak i ręce... Otworzyła oczy. Jeden koleś majstrował przy swoim rozporku ze wzrokiem utkwionym w jej nagie ciało. Drugi stał odwrócony tyłem, ćmiąc skręconego niedbale papierosa. Jego Winchester stał oparty o pomost, pod którym leżała wraz z rozochoconym kolesiem.
Strzeliła go w pysk kolanem, zanim zdołał się zorientować, że oprzytomniała. Jego krótki urwany jęk zaalarmował kolegę, który rzucił skręta i złapał za karabin. Cutsson zdołała zerwać się już na równe nogi i skoczyła w jego kierunku. Facet oniemiał, ze zdziwieniem w oczach patrzył jak piękna naga dziewczyna składa pięść do ciosu. Uderzyła. Gość osunął się na ziemię.
Kitty zdarła z niego spodnie i koszulę. Nie obchodziło jej jego zdrowie, a miała wielką ochotę użyć Winchestera, kiedy zobaczyła kilka kamieni przygotowanych obok. Problem polegał na tym, że potrzebowała ich żywych. Ubrała się pospiesznie, chcąc zdążyć, zanim panowie odzyskają świadomość. Przywiązała obu najsilniej jak się dało do pali pomostu, mając nadzieję, że Potomac nagle nie wyleje i się nie utopią. Zabrała karabin i wyszła spod pomostu.
Znajdowała się przy opuszczonym młynie na południowych przedmieściach Waszyngtonu. Miejsce na szczęście było ustronne, więc istniały marne szanse na to, że ktoś uwolni obu panów zanim ona zdoła sprowadzić posiłki. Zresztą, na wszelki wypadek wepchnęła im do ust strzępy swojej sukienki, mając tylko cichą nadzieję, że nie mają kataru.
Odwiązała jednego z koni porywaczy i używając małego pieńka, wskoczyła na niego. Spięła go piętami i zmusiła do galopu.

***

Powiedzieć, że wejście, a raczej wpadnięcie Kitty do gabinetu Cartisa, wywołało lekki szok u zgromadzonych, byłoby niedopowiedzeniem. Cutsson siedział w fotelu gospodarza, podtrzymując głowę dłońmi, a Cartis wraz z dwoma innymi Agentami ślęczeli nad mapą Waszyngtonu, usiłując znaleźć jakiś punkt zaczepienia między ostatnim znanym położeniem Agentki Cutsson i miejscami innych porwań.
Trzask drzwi oderwał wszystkich od aktualnych zajęć. Wszyscy spojrzeli w jej stronę. Jeśli kiedykolwiek wywarła większe wrażenie, nie mogła sobie tego przypomnieć. Dziewczyna miała porządnego sińca na policzku, zbyt duża męska koszula wisiała na niej jak na manekinie, spodnie zatrzymywały się na biodrach. Bose stopy były zsiniałe z zimna. Była cała brudna i mokra. W dłoni cały czas trzymała zdobycznego Winchestera. I miała nadzieję, że nikt ze znajomych nie rozpoznał jej podczas szalonego galopu przez ulice stolicy. Wysłała już kilku ludzi do starego młyna, by przywieźli tamtych. Charles Cartis dał jej swoje upoważnienie kilka dni temu i nikt nie zamierzał kwestionować jej poleceń, choćby przyszła w stroju francuskiej kurtyzany.
- Wyjść – warknął Cartis do tamtych dwóch.
Spełnili polecenie bez szemrania. Kitty odsunęła się, by dać im przejście. Ta chwila wystarczyła Jamesowi, by dopadl żonę, podniósł ją i zakręcił nią w powietrzu.
- Boże, ty żyjesz.. Ty żyjesz... – powtarzał jak zaklęty.
- Hmmm, myślę, że ja też chciałbym usłyszeć tę opowieść – chrząknął Cartis.
Cutsson postawił żonę na ziemi. Dziewczyna podeszła do fotela i ciężko na niego opadła. Dokładnie w tej chwili opuściły ją wszystkie siły. Już nie musiała być twarda, była bezpieczna tak bardzo, jak tylko mogła być.
Cartis zauważył, jak drżą jej usta, podszedł do zakamuflowanego w biblioteczce barku, podczas gdy Cutsson podszedł do żony i wziął ją w objęcia. Wtedy już Katherine rozkleiła się na dobre i rozszlochała mu się w koszulę. Cartis poczuł się lekko zbędny, ale nie zamierzał wychodzić. Hojnie napełnił pół szklaneczki whisky, podszedł do biurka i postawił ją przed dziewczyną. Wyciągnął z kieszeni lekko zmiętą chusteczkę i wcisnął ją Cutsson w garść. Usiadł na krawędzi biurka i spokojnie czekał.
Po jakiś pięciu minutach dziewczyna podniosła głowę i popatrzyła na męża, potem na Cartisa, znowu na męża... Należała do tych jakże nielicznych i szczęśliwych osób, którym płacz nie odbiera urody, a wręcz przeciwnie.
Zaczęła opowiadać, posiłkując się napitkiem dostarczonym przez Cartisa. Ten z lekkim zdziwieniem patrząc na ubytki w szklance poszedł po butelkę. Niewiele się zastanawiając, dolewał, kiedy tylko widział dno naczynia. Z jeszcze większym zdziwieniem stwierdził, że Cutsson bynajmniej nie zdradza oznak upojenia alkoholowego.
Gdy skończyła, panowie spojrzeli po sobie.
- Co to był za zapach? – zapytał Cartis.
- Jaki zapach? – Cutsson poczuła się lekko zaskoczona.
- W tym miejscu, gdzie cię trzymali. Wspomniałaś coś...
Dziewczyna zmarszczyła brwi, usiłując sobie przypomnieć. Połowa zawartości butelki najlepszej whisky, jaką posiadał Cartis, zaczęła z wolna robić swoje. Nabrała powietrza.
- Coś jakby... Jakaś ostra przyprawa... Ciężko mi to określić... Nie był jakiś specjalnie nieprzyjemny, ale...
- Hmmm, składy kupieckie? – zasugerował James.
- Możliwie – powiedział Cartis. – Zwłaszcza że znajdują się w południowej części miasta. Teraz pytanie, kto. Katherine, rozpoznałaś ten głos?
- Nie – pokręciła głową dziewczyna. – Ale już go kiedyś słyszałam.
- A ten cały kuzynek? – zapytał Cutsson.
- Za niego też się zabierzemy – powiedział zdecydowanie Cartis.
- Nie jego głos – mruknęła równocześnie Kitty.
Nagle drzwi do gabinetu się otworzyły. Do pomieszczenia wszedł wysoki jasnowłosy Agent, znany im wszystkim ze słynnej sprawy Kaznodziei Jansona. Również często pracował z Cartisem i obecna sprawa była mu znana. Akurat tak się złożyło, że był jednym z tych, których Kitty wysłała po swoich niedoszłych zabójców.
- Mamy ich, Charles – poinformował, uśmiechnąwszy się lekko na widok butelki. – Idziecie?
- Jasne – Cartis wstał z biurka. – James? Katherine?
James uśmiechnął się, ruchem głowy wskazując na swoją żonę. Dziewczyna usnęła. Mężczyźni uznali, że tu będzie najbezpieczniejsza i wyszli z pomieszczenia, starannie zamykając za sobą drzwi.

***

- Czyli? – zawiesiła głos Kitty.
Siedzieli w małym pokoiku na poddaszu oddziału Agencji. Tutaj Cartis postanowił do odwołania ulokować Kitty i jej męża. Obawiał się, że powrót na stare śmieci mógłby dla obojga być zbyt ryzykowny. Cutsson wraz z obstawą udał się do ich mieszkania zabrać kilka rzeczy, ale nie był przez nikogo niepokojony. Widać zaginięcie dwóch „speców” od mokrej roboty nikogo nie wzruszyło, a Katherine zdaniem pewnych osób miała wątpliwą przyjemność oglądać węgorze od strony dna.
Przesłuchanie dwóch „ekspertów” było krótkie i nader owocne. Kolesie, jak tylko zorientowali się, w czyich obecnie rękach się znajdują, stali się wysoce rozmowni. Sypali faktami, ale, niestety, nie nazwiskami. Najzwyczajniej w świecie ich nie znali. Ich pracodawcy zawsze występowali zamaskowani, a jak długo byli sowicie wynagradzani za swoje usługi, nie mieli powodu zastanawiać się, kim byli i dlaczego właściwie kazali im porywać takie, a nie inne osoby. Cutsson była pierwszą kobietą, jakiej mieli się pozbyć. Nie oni strzelali do Isabeli Stennat. Dziś wieczorem mieli zjawić się w starym magazynie w południowej części miasta, w opuszczonej starej części portu nad Potomacem. Mieli tam posłużyć za obstawę.
Cartis i Cutsson postanowili zjawić się tam w doborowym towarzystwie. Przeprowadzili małą naradę z kilkoma zwierzchnikami i ustalili szczegóły. Wszystkim szalenie na rękę był fakt, że zasadzka miała odbyć się w dość mało zamieszkałej części miasta, gdyż nie wymagało to od Agencji takiej ostrożności w planowaniu posunięć i w pewnym sensie dawało wolną rękę. Przeprowadzono już mały rekonesans i ustalono, że magazyn jest wielką opuszczoną halą, posiadającą małe galeryjki tuż pod dachem. Plan był prosty, Agenci mieli wspiąć się po dachu sąsiedniego budynku na dach magazynu, tam malutkimi otworami przekraść się na galeryjki i mieć stamtąd czyste pole strzału. Oczywiście, istniało pewne ryzyko związane z obecnością zgromadzonych w tamtym miejscu, ale zakładając, że na dole miejsca było całe mnóstwo, to istniała szansa, że mało kto zechce siedzieć wysoko pod dachem. Część Agentów miała czekać przy dwóch wejściach. Zasadzka doskonała.
- Czyli? – powtórzyła Kitty. – Jeśli dobrze zrozumiałam, ja jakoś nie jestem częścią waszego planu... – mord w jej głosie był aż nadto słyszalny.
- Katherine, ty już masz dość na dzisiaj – w głosie Cartisa nie było słychać zwyczajowej uprzejmości. Wprawdzie dziewczyna z niezrozumiałych dla niego powodów po kilkugodzinnym śnie była rześka jak skowronek o poranku, ale i tak nie zamierzał ryzykować niczyjego życia na wypadek nawrotu histerii, jaką miał okazję zaobserwować parę godzin temu. Nie był na tyle głupi. – I to nie podlega jakiejkolwiek dyskusji. Zrozumiano?
- Nie! – krzyknęła Cutsson. – Nie zrozumiano. Naprawdę sądzisz, że...
- Nic nie sądzę, Katherine – przerwał jej. – Traktuj to jako rozkaz i nie dyskutuj, z łaski swojej.
Wstał. Obejrzał się w progu.
- Katherine – powiedział spokojnie. – Uwierz mi, to jest dla twojego własnego dobra. James, dołącz do mnie za jakiś kwadrans.
Gdy wyszedł, Kitty otworzyła usta, by zaprotestować, ale jedno spojrzenie na twarz męża sprawiło, że je natychmiastowo zamknęła. Przytuliła się do niego z całej siły, rozpaczliwie pragnąc, by i on ją objął. James gładził długie jedwabiste włosy Katherine, w duszy dziękując Cartisowi, że podjął właśnie taką decyzję. Wprawdzie on doskonale się orientował, że na sceny pokazowego wręcz rozklejania się jego małżonka pozwalała sobie tylko w momentach spadku napływu adrenaliny. Niemniej jednak wolał trzymać ją z daleka od niebezpieczeństwa, jak tylko się dało. Zazwyczaj mu się to nie udawało, natomiast bezpośredniego rozkazu od przełożonego Katherine raczej na pewno nie zignoruje.
- Niedługo wrócimy, Kitt – mówił cicho, czule, jak do małego dziecka. – A pewnych panów podamy ci na tacy. Srebrnej.
- Ale ja...
Nagły prostest Kitty James postanowił zdławić pocałunkiem. Odwzajemniła go długo i namiętnie, z pewnym zdziwieniem odnotowując jego palce manewrujące przy zapięciach jej spodni. Zaklęła w myślach, bo założyła je, będąc przekonana, że będzie brała udział w tej akcji. Co by nie mówić, spodnie były w pewnych sytuacjach znacznie wygodniejsze niż spódnice lub sukienki, a zbrojna akcja już na pewno do takich należała. No cóż, w tym momencie jednak pomysł nie wydawał się najszczęśliwszy. Odsunęła dłonie Jamesa i sama zajęła się ściąganiem dolnej odzieży. Cutsson uśmiechnął się lekko i zdjął swoje spodnie. Kitty usiadła na nim okrakiem i już po kilku sekundach szybkim, ale jednostajnym tempem wybrali się na wycieczkę do swojego małego raju.

***

Katherine stała przy oknie, patrząc na ginących w zapadającym mroku Agentów. Oprócz Jamesa i Cartisa na akcję wyruszyło jeszcze dwudziestu funkcjonariuszy Agencji, ale nie mogła się pozbyć złego przeczucia, które owładnęło ją, kiedy tylko James wyszedł z pokoju. Rozum mówił jej, że to zbyt silna ekipa, by się jej coś stało, a jednak coś nie dawało jej spokoju...
Zamknęła oczy i usiadła, opierając się o ścianę. Usiłowała nie myśleć o niczym poza tym, co miało miejsce jakieś pół godziny temu i na chwilę zabiło jej strach i gniew. Na nic. Myśli same wracały do tego całego bagna, w którym mieli wątpliwą przyjemność się grzebać. A konkretnie do chwili, kiedy sama znajdowała się w łapach tych degeneratów. Do głosu, który znała. Nie potrafiła go tylko...
W pewnym momencie zerwała się na równe nogi. Chyba już wiedziała, skąd zna ten głos. A jeżeli jej się dobrze wydawało, to musiała ich ostrzec, zanim tam dojadą...
Szybko zdjęła z kołka na ścianie pas i kaburę z Peacemakerem. Jej Gatling siedział sobie teraz wygodnie w biurze Cartisa, a on już zadbał, żeby nie przyniesiono go jej wraz z pozostałymi rzeczami. Zapięła pas, wsadziła broń do kabury. Sięgnęła po płaszcz i kapelusz z szerokim rondem. Otworzyła drzwi.
I stanęła twarzą w twarz z wysokim zwalistym mężczyzną stojącym tuż pod przeciwległą ścianą.
- Wybiera się pani gdzieś, agentko Cutsson? – zapytał kpiąco mężczyzna. – Nie wydaje mi się...
- Zamknij się – warknęła Kitty. – Nie mamy czasu, musimy ich ostrzec!
- Wracaj do środka – mężczyzna spoważniał. – No, wracaj, dziewczyno, mam swoje rozkazy. Wiem jedno, mam cię stąd nie wypuszczać... – podszedł do niej z lekko perswazyjnym błyskiem w oku.
- Skoro tak stawiasz sprawę – powiedziała Cutsson spokojnie.
Wykonała pół obrotu w stronę drzwi i nagle wyprowadziła potężnego kopniaka w stronę stojącego tuż obok niej Agenta. Facet nie spodziewał się ataku, zgiął się w pół w chwili gdy łydka Cutsson trafiła go w splot słoneczny. Dziewczyna uderzyła go jeszcze w tył czaszki, starając się nie zrobić mu zbytniej krzywdy, a gdy już leżał nieprzytomny, zawlekła go do pokoju i zamknęła, przekręcając klucz w zamku.
- Przepraszam – mruknęła w stronę drzwi.
Zbiegła po schodach.

***

Cutsson rozsądnie postanowiła zostawić konia przecznicę dalej od magazynu. Dalej szła pieszo, pilnie wypatrując posterunków Agencji. Do samego magazynu nie zauważyła nikogo. Budynek stał ponury i wyglądający na opuszczony. Kłam pierwszemu wrażeniu zadawało jednak przesączające się przez dziury w deskach światło świec. Gdy Kitt zbliżyła się do magazynu usłyszała również ciche acz jednostajne inkantacje. Nagle powietrze przeszył przenikliwy dziewczęcy krzyk. Panowie, którzy obsadzili wyjścia, drgnęli nagle, ale nie zamierzali zejść ze stanowisk. Kitty rozsądnie uznała, że dobrze będzie przynajmniej z nimi się skontaktować. Postąpiła kilka kroków do przodu...
... i rozpętało się piekło. Najpierw był jeden wielki huk, jakby księżyc widniejący na niebie nagle postanowił spotkać się z ziemią. Potem w środku magazynu wybuchło olbrzymie zamieszania i Agenci stojący przy drzwiach, postanowili wkroczyć do akcji. Zanim jednak zdołali wejść do budynku, drzwi otworzyły się i stanęło w nich kilku zamaskowanych facetów z bronią. Jak na komendę otworzyli ogień do stojących najbliżej Agentów. Kitty nie zastanawiała się zbyt długo, postanowiła skorzystać z małego zadaszenia na prawo. Skoczyła jednym zgrabnym susem. Miejsce było genialne, było to bowiem dawne miejsce przyjmowania transportów i wypłaty najmniejszych zobowiązań pieniężnych. Oprócz daszku posiadało też pewnego rodzaju ladę do połowy szerokości. Właśnie nad tę ladę Katherine wystawiła głowę i rękę trzymającą Peacemakera. Wycelowała starannie we dwie sylwetki wyraźnie widoczne na tle dość jasno oświetlonego wnętrza szopy. Nacisnęła spust i wystrzeliła. Każdy strzał idealnie trafił w cel. Upadli. Niedobitki agencyjne nie zastanawiały się, kto im oferuje wsparcie, rzucili się do przodu, tak więc panowie w magazynie mieli zajęcie, a Kitt mnóstwo roboty z celowaniem tak, by nie trafić swoich oraz przeładowywaniem broni. Gdy po raz kolejny wyłoniła się spod lady, nie zauważyła nikogo. Przeskoczyła nad nią i ruszyła w stronę budynku.
Prawie w tej samej chwili z magazynu wyskoczyło dwóch zamaskowanych mężczyzn. Cutsson uniosła broń do strzału i niemal natychmiast opuściła ją, gdy ujrzała pięknie ułożoną talię kart i szybki ruch ręki. Strzeliła na oślep, prawie jednocześnie skacząc w bok, boleśnie tłukąc sobie obojczyk. Kątem oka zobaczyła smugę prawie niewidocznej energii biegnącej od dłoni kanciarza w jej stronę. Skuliła się, starając ochronić głowę, i jęknęła cicho, gdy kant dotarł do celu.

***

- Tu jest jeszcze ktoś.
Usłyszała czyjś stanowczy głos i poczuła, jak podnoszą ją czyjeś ręce. Chciała krzyczeć, ale miała dziwnie suche gardło i wydarł się z niego tylko cichy jęk. Położono ją na czymś miękkim, ktoś uniósł jej głowę i przyłożył kubek z wodą do spierzchniętych ust. Otworzyła oczy. Klęczał przy niej jakiś człowiek odziany w czarny płaszcz, stąd prawie pewność, iż był Agentem. Hipotezę potwierdzał agencyjny Gatling, widoczny spod płaszcza.
- Co... co.. się... stało? – wyszeptała.
- Spokojnie, nic ci nie będzie. Możesz wstać?
- Chy.. chyba tak – próbowała podeprzeć się ręką, ale przeszył ją porażający ból.
Mężczyzna zauważył to i podniósł dziewczynę. Zachwiała się, ale ustała, gdy tylko ją puścił. Spojrzała w stronę magazynu. Wyglądał zupełnie zwyczajnie w świetle wschodzącego słońca, a przecież... Rozejrzała się i zobaczyła kilkanaście ciał ułożonych na trawie obok zadaszenia, które poprzedniej nocy uratowało jej życie. Nagle przypomniała sobie wszystko i skoczyła w stronę magazynu.
- Nie wchodź tam! – krzyknął mężczyzna.
Cutsson nie zamierzała go słuchać. Nagły napływ adrenaliny zagłuszył ból i dodał jej sił. Wpadła do środka niczym tornado i stanęła jak wryta. Galeryjki znajdujące się naokoło ścian zawaliły się. Stąd ten straszny huk w nocy... Pod szczątkami desek widziała nienaturalnie skręcone ciała, słyszała jęki tych, którzy jeszcze żyli.
Podeszła do czegoś, co kiedyś było jedną z podpórek galeryjki. Była ewidentnie podpiłowana w jednym miejscu... A więc.. Jednak...
Meżczyzna wbiegł za nią, próbował złapać ją za zdrowe ramię. Wyślizgnęła się jednak i skoczyła do przodu. Zahaczyła nogą o wystającą deskę i upadła. Dokładnie przed jej nosem spod szczątków galeryjki wystawała czyjaś ręka. Ręka z obrączką. Drugą taką samą miała na palcu.
James Cutsson.
Nie zemdlała. Tylko nagle jakby ogłuchła i oślepła. Świat przestał istnieć.

***

Dzień wcześniej...

Siedziała skulona na łóżku patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie. Od trzech dni nie otworzyła drzwi i mimo tego, że Agenci zapewne nie mieli by problemu z ich wyważeniem, wszyscy zostawili ją w świętym spokoju. Jak przez mgłę pamiętała pisanie raportu, w którym położyła nacisk na kogoś, kto znajdował się w szeregach Agencji, a kogo słyszała będąc więźniem w podziemiach tego magazynu. Jak przez mgłę pamiętała ustalanie szczegółów dotyczących pogrzebu Jamesa. Jak przez mgłę pamiętała wiadomość, że zginął również Charles Cartis. Od tamtego poranka żyła w jakimś śnie, śnie, z którego chciała się obudzić.
Spojrzała na kalendarz. Dzisiaj.
Wstała i otworzyła drzwi.

***

Dzień był piękny, pogodny. Słońce świeciło jakby chciało osuszyć łzy spływające po policzku drobnej szczupłej postaci w czerni stojącej samotnie na szczycie pagórka, na którym położony był miejski cmentarz w Waszyngtonie. Delikatny wiatr poruszał połami jej płaszcza, gdy stała i wpatrywała się w udekorowany kwiatami najnowszy grób w alei.
- Daję ci słowo, James – powiedziała cicho. – Dowiem się, kto to był...
Silniejszy podmuch wiatru zerwał jej kapelusz.

19 – 26.02.2006, Warszawa


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Prosperity Wells Strona Główna -> Opowiadania bohaterów... Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

Skocz do:  

Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 phpBB Group

Chronicles phpBB2 theme by Jakob Persson (http://www.eddingschronicles.com). Stone textures by Patty Herford.
Regulamin